Znów w hostelu.
Rano wstaliśmy przed świtem, bo chcieliśmy zobaczyć wschód słońca z Uluru z tego samego parkingu co wczoraj. Znów Obłoki Magellana nad głową, chyba dziś je było widać wyraźniej.
Na parkingu był straszny wygwizdów i zimno. Zrobiłam kilka fotek, ale nie było chmur na niebie, wiec wschód nie był jakoś specjalnie zjawiskowy. Poza tym było tak przenikliwie zimno, że każdy bardziej kurczowo się trzymał kubka herbaty niż aparatu.
Żeby się rozgrzać, podjechaliśmy znów pod Uluru na spacer wokół skały. Zabiera to troszkę ponad godzinę. W niektórych miejscach jaskinie czy wyżłobienia mają znaczenie kultowe, więc nie wolno tam robić zdjęć. A poza tym no cóż... skała. Tyle że w bardzo pomarańczowo-czerwonym kolorze i nad nią kiczowato niebieskie niebo. Rzeczywiście kontrast tych dwóch kolorów jest niespotykany gdzie indziej. Mark opowiedział nam jeszcze jedną historię przy największym oczku wodnym.
Załadowaliśmy się do ogórka i pojechaliśmy wysadzić część osób, która odlatywała z tego miejsca. My mieliśmy do zrobienia jeszcze coś koło 500 do Alice, więc zebraliśmy się szybko dalej.
Po drodze dwa przystanki.
Najpierw punkt widokowy na Mt Ebenezer — góra, a właściwie gigantyczny płaski głaz leżący na skalnym rumowisku.
Potem wielbłądzia farma. Hodują tutaj wyścigowe wielbłądy. Mieliśmy okazję się przejechać yard na nich (czyli takie większe kółko). Ale atrakcją było to, że pół okrążenia robiliśmy stępa (czyli tak jak zawsze wozi się turystów), a drugie pół truchtem... Niby to biegnie jak koń kłusem, ale wielbłądy to straszne ofiary i ten ich bieg jest koślawy. Ale fajne wrażenie jak się siedzi na nich ;)
Na farmie mają też małe wielbłądy, kangury i dingusia. Żal mi go było, bo miał obrożę i był przypięty do łańcucha. Podszedł do mnie i go wypieściłam. Taki mniejszy szpicyk, strasznie fajne zwierzątko.
I tyle. Wróciliśmy, wzięłam prysznic, muszę się przepakować do samolotu jutro i jeszcze wieczorem ostatnie piwo z grupą w pubie.
Lecę jutro o 11.40, w Melbourne powinnam być koło 15.00.