Kolejny wpis

Poprzedni wpis

Migawki

Kolejny wpis

Poprzedni wpis

Najbardziej intensywny dzień.

 

Rano pojechaliśmy na biwak zostawić drzewo na opał i skorzystać z toalet, a potem na stanowisko oddalone kilka kilometrów od Uluru, gdzie znajdują się skały chyba jeszcze bardziej efektowne — Kata Tjuta.

 

Powstały podczas tego samego wypiętrzenia co Kings Canion i Uluru, ale są zbudowane trochę inaczej. Ale to musimy się cofnąć 550 milionów lat. Wtedy na terenie dzisiejszej Australii była Amadeus Basin — coś w rodzaju niecki, płytkiego morza, gdzie były nanoszone warstwy osadów. Podczas pierwszego wypiętrzenia powstał łańcuch górski, który znów zaczął ulegać erozji. Ale tym razem woda roznosiła materiał skalny nierównomiernie. W pierwszym zagłębieniu na jej drodze zostawały wielkie głazy i kamienie, w kolejnym drobny piasek. Kiedy oba zagłębienia się wypełniły osadami, pokryła je równa warstwa piaskowca. Pod wpływem ciężaru osady zostały sprasowane i przekształciły się w skałę: tam gdzie grube głazy powstał konglomerat, tam gdzie był piasek — granit.

 

300 milionów lat temu miało miejsce drugie wypiętrzenia (Alice Springs Orogeny). Twarde skały powstałe w obu tych zagłębieniach przebiły się przez warstwy miękkiego piaskowca nad nimi. Konglomerat trochę się pokruszył i przekręcił od poziomu o 15-20 stopni i stworzył Kata Tjuta, granit został wypchnięty pod kątem prawie 90 stopni. Dlatego Uluru ma pionowe paski zamiast poziomych.

 

Kata Tjuta podlega erozji szybciej niż Uluru, bo nie jest monolitem, tylko konglomeratem. Miękkie warstwy są wdmuchiwane przez wiatr i wypłukiwane przez deszcz pozostawiając twardsze głazy w postaci obłych kopuł. Uluru jest jednym wielkim twardym kawałkiem i naukowcy przypuszczają, że w całości ma 6 kilometrów skały schowanych pod ziemią, widzimy tylko czubek, a raczej koniec jednego boku, bo monolit został wypchnięty pod ostrymi katem.

 

W każdym razie zaczęliśmy od Kata Tjuta. Zrobiliśmy największą pętlę przez Valley of the Winds (dolinę wiatrów). Ogromne czerwone kopuły, pionowe ściany, wąskie przesmyki, trochę zieleni między nimi. Bardzo ładne. Na pewno fotograficznie bardziej efektowne niż samo Uluru. I mało ludzi.

 

Potem podjechaliśmy do ośrodka kulturalnego pod Uluru. Obok Kakadu to jest największy park narodowy należący do Aborygenów. Odzyskali prawa do swojej ziemi w latach 70. i 80., ale pod warunkiem, że wydzierżawią ją z powrotem rządowi Australii na 99 lat na potrzeby parku narodowego. Obecnie wszystkie decyzje dotyczące parku są podejmowane przez zarząd, w skład którego wchodzą przedstawiciele dwóch zamieszkujących ten teren plemion i czterech reprezentantów rządu. Pieniądze za wstęp do parku są przeznaczane na jego oznaczenie, opiekę, budowę ekologicznych ośrodków turystycznych itp.

 

W centrum można zobaczyć przykłady rękodzieła, ale przede wszystkim przeczytać o historii i wierzeniach związanych z oboma tymi miejscami. Mam broszurki więc nie będę ich tu streszczać. Tylko wspomnę jedną interesującą rzecz. Jest tu też księga przeprosin. W czasach kiedy Aborygeni nie mieli wpływu na to, co się działo w parku ludzie robili rzeczy niezgodne z ich "prawem". Zabierali kamienie, piasek, niszczyli rośliny i przede wszystkim wchodzili na skałę. Wielu z nich później zaczęły prześladować różne problemy, rak, tragedie rodzinne itp. No po prostu klątwa. Dlatego wiele osób zaczęło pisać listy do społeczności aborygeńskich z prośbą o wybaczenie, często załączając kamienie i piasek z dokładnym opisem skąd zostały wzięte i prośbą, by je tam odstawić.

 

Przeszliśmy się kawałkiem drogi wzdłuż monolitu, zaczynając od miejsca, gdzie się można wspinać. Nikt z naszej grupy się na to nie zdecydował. Na szczęście. Mark opowiedział nam o znaczeniu niektórych jaskiń i miejsc u podstawy Uluru, i o wykorzystaniu niektórych tutejszych roślin w tradycyjnej medycynie. Ale w sumie nic czego wcześniej nie słyszałam od Chrissy abo Travisa.

 

No a na koniec dnia pojechaliśmy na zachód słońca z Uluru w tle. Tragedia. Tzn. widok owszem ok, ale od komercji robiło się niedobrze. Zatrzęsienie autokarów różnych operatorów na parkingu, plastikowe stoliczki z plastikowymi kieliszkami i butelki szampana dla "snobów", drewniane stoliki i betonowe ławy dla nas, plebsu z hosteli.

 

I chyba na więcej nie zasługiwaliśmy, bo podejście jest takie: trzeba sobie łokciami wywalczyć drogę do dobrego miejsca widokowego, więc im bardziej grupa jest głośna i uciążliwa dla otoczenia tym ma większe szanse, że ktoś sobie odpuści i będzie więcej miejsca dla niej. Tak nas nastawił Mark w autobusie. Może jestem już starą zrzędą, ale nie potrafię tego ogarnąć. Przez dzień słuchamy o znaczeniu tego miejsca dla Aborygenów, o tym, że wspinanie się na skale jest świętokradztwem, o potrzebie zaznajamiania się z tą kulturą... a potem jedziemy robić bydło kilka kilometrów dalej...

 

No wiec sobie obejrzeliśmy zachód słońca w tak pięknych okolicznościach i dalej na tym samym parkingu zjedliśmy kolację (smażone warzywa z kurczakiem) pośród puszek piwa i pobojowiska plastikowych kieliszków... Rzeczywiście duchowe przeżycie :(

 

Nocleg w tej samej bazie gdzie rozłożyliśmy się rano z naprawdę fajnym ogniskiem i opowieściami.

Uluru

06 września 2011