Przestało padać :)
Wstałam przed 7, śniadanie spóźniło się tylko 20 minut i koło 8.00 byłam gotowa do podboju Antigua.
Przewodnik Lonely Planet ma fajnie poprowadzoną trasę - propozycję zwiedzania - tak, żeby zobaczyć większość zabytkowych budynków zniszczonych podczas trzęsień ziemi i lawiny błotnej z wulkanu Agua.
Trasa zaczyna się na Corro de la Cruz - placyku na zboczu jednej z gór okalających Antigua. Pani na recepcji popatrzyła na mnie i spytała czy chcę się tam wybrać sama. Noooo tak. Aha, to lepiej żebym wzięła tam taksówkę, bo jak nie ma innych ludzi, to może być różnie. No to grzecznie wzięłam taksówkę, ale przytomnie tylko w jedną stronę.
Nie dość, że patrole policji co kilkaset metrów, to jeszcze na górze trafiłam na jakiś obóz kondycyjny sportowców i placyk roił się od młodych ludzi robiących pompki i biegających jakieś przebieżki. Z placyku na którym stoi ogromny krzyż jest fajny widok na całe miasto. O dziwo wulkan El Agua zdecydował się pokazać - co prawda nie do końca bo sam szczyt wulkanu nadal był w chmurach. No ale jakieś zdjęcia mam.
Zeszłam z placyku w kierunku miasta i zaczęłam trasę po ruinach. Przed katastrofą miasto musiało być fantastyczne. To co się zachowało jest zrobione z piaskowca i chyba wapienia, prześlicznie rzeźbione fasady, coś takiego jak na południu Włoch. W części ruin prowadzone są jakieś prace konserwatorskie, inne muszą być prywatne bo nie ma do nich dostępu.
W ogóle jak się tak chodzi bez pośpiechu, to się zaczyna dostrzegać urok tego miasta. Prawie cała zabudowa z wyjątkiem katedry i kilku pałaców jest parterowa. Każdy domeczek wymalowany na inny kolor - żółte, ceglasto czerwone, niebieskie. Każdy ma jakiś uroczy detal - a to rzeźbione kraty na oknach, a to ręcznie malowane kafle na okapach dachu, a to ogródek na tarasie. Można by spędzić parę tygodni fotografując te ozdoby. Miasto jest kameralne i praktycznie po pól godziny można chodzić bez mapy.
Przy katedrze trafiłam na biuro turystyczne gdzie od razu zarezerwowałam trekking na wulkan Pacaya na jutro. Przy okazji spytałam o zwiedzanie farmy kawy dzisiaj. Jasne, oczywiście, że się da. No to zarezerwowałam i to.
Wróciłam do hotelu żeby ubrać bardziej masywne buty i od razu wzięłam trochę dolarów do wymiany w kantorze. Kantor jest w banku, uzbrojeni po zęby strażnicy, spora kolejka. Ale się udało.
Miałam jeszcze czas przed wycieczką, więc poszłam na ogromne zadaszone targowisko lokalnego rękodzieła. Nie ma tam jakiegoś rygorystycznego zakazu, ale właściciele raczej niechętnie patrzą na to jak się robi zdjęcia więc nie szalałam tam z aparatem. A szkoda bo od kolorów można dostać oczopląsu ;) Zrobiłam drobne zakupy i miałam akurat tyle czasu, żeby sobie jeszcze na ulicznym straganie kupić woreczek obranego i pokrojonego mango :)
Nasz transport spóźnił się tylko 20 min. ale dzięki temu poznałam się z resztą wycieczki. Tym razem bardzo kameralnie. Jednym busem jechały trzy osoby na farmę kawy i dwie na tyrolki na tym samym zboczu. Te trzy osoby to ja, Irlandka Sinead i Hiszpan, który nie mówił po angielsku. Na tyrolki - yup, zgadliście, małżeństwo z Australii :) To znaczy tak nie do końca, bo Catarina jest Portugalką, ale przez 10 lat mieszkała w Londynie gdzie poznała swojego męża. Teraz oboje wrócili do Sydney.
Przyjechał nasz pojazd i od razu nam się zrobiło wesoło. Kolejna ciężarówka z paką na którą się załadowaliśmy. Tym razem był postęp bo paka większa i wyposażona w siedzenia ;)
Na farmę nie było daleko, ale tu większość uliczek jest jednokierunkowa więc mieliśmy jeszcze gratisową wycieczkę po mieście.
Farma została założona w 1870 roku i teraz prowadzi ja czwarte pokolenie tej samej rodziny. Farmerzy kawy są w Gwatemali elitą finansowa (i dosyć skutecznie też wywierają presję na politykę). Pieniądz widać wszędzie, ale nie jest to nachalne. Zabudowania farmy to kolonialny pałacyk, gdzie umywalki są z ręcznie malowanej porcelany, okna zrobione z kół dyliżansu, tego typu klimat. Ogrody i zieleń naokoło.
Zostawiliśmy Australijczyków a sami pojechaliśmy na plantację. Pewnie nie macie ochoty czytać dokładnego opisu procesu uprawy kawy od ziarna do paczuszki, więc się będę streszczać ;)
- tutejsza kawa to Arabica ale jest szczepiona na innym gatunku (Robust) bo ten jest bardziej odporny na pasożyty;
- każda roślina jest szczepiona ręcznie jak ma kilka tygodni i potem rośnie w szkółce przez półtora roku;
- po tym czasie krzak trafia na plantację. Krzaki Arabicy normalnie mogą owocowac 10 lat a potem je trzeba wymienić. Te szczepione rosną 25 lat;
- kawę zbiera się w porze suchej (od listopada do kwietnia), teraz na krzaczkach są zielone ziarna. Jeszcze miesiąc temu były tylko kwiaty;
- czerwone ziarna zbiera się ręcznie;
- łupkę się odrzuca: albo trafia na kompost, albo jest fermentowana, dosładzana i przerabiana na dżem (który też zawiera kofeinę ;) );
- ziarna przez dobę się moczą w wodzie, żeby pozbyć się takiego śluzu na wierzchu;
- po tym czasie są suszone na słońcu;
- w takiej formie trafiają do worków i są przechowywane;
- kiedy pojawia się zamówienie, ziarna trafiają do maszyny, która pozbawia je kolejnych dwóch warstw: czegoś w rodzaju łuski i takiej pergaminowej błony pod spodem;
- potem ziarna przechodzą przez kilka różnych maszyn do sortowania na poszczególne jakości (1 klasa jest najlepsza, jest ich łącznie 5);
- tak są wysyłane do klienta, który praży je sobie według gustu. Głownie eksport do Japonii i Wielkiej Brytanii;
- cześć kawy na własny użytek i do limitowanej sprzedaży praży się tutaj;
- najlepsze ziarno jest średniej wielkości i średnio wyprażone (ma mieć kolor cynamonu);
- no i oczywiście bezwzględnie należy pić kawę bez niczego, co by psuło smak - żadne cukry, mleko i inne wynalazki.
Kupiłam dwie paczki i jeszcze parę drobiazgów i czas był wracać na pace kolejnej ciężarówki ;) Dołączyła do nas Catarina z mężem i tak nam się dobrze gadało, że jak dojechaliśmy do centrum, to poszliśmy do knajpki na kieliszek wina.
Jakoś tak zeszło na australijskie filmy i dzielnice czerwonych latarni w Sydney - Kings Cross, więc znów się czułam jak w domu :D Przy okazji wyjaśniły się dwie rzeczy, które mnie zastanawiały. Obecność uzbrojonych strażników i duża liczba Żydów. Mąż Catariny wyjaśnił, że zaczęli inwestować w kraju i dlatego bardzo się zaangażowali w poprawę bezpieczeństwa.
Trochę mam mieszane uczucia bo ledwo Gwatemalczycy uwolnili się od wpływów amerykańskich (to w końcu była republika bananowa i służby amerykańskie maczały palce w kilku przewrotach i zmianach władzy), to teraz pojawia się kolejny obcy kapitał, który może przejąć najbardziej dochodowe gałęzie przemysłu w kraju. Trochę jak to, co się stało u nas pod koniec lat 90. No ale może to lepsze od kolejnej potencjalnej wojny domowej.
Anyway... Koło 18.00 wróciłam do hotelu i sobie uświadomiłam, że to wino to poszło na pusty żołądek i może dobrym pomysłem by było coś zjeść ;) Na farmie jak degustowaliśmy kawę podpytałam naszego przewodnika o gwatemalskie zwyczaje.
No więc panie raczej nie podają ręki (zdziwiło go to, co widziałam w kościele we Flores), tylko się cmokają raz. Majowie nie życzą sobie, żeby ktoś nie z ich kultury nosił ich ubrania. Zapytałam o tradycyjną kuchnię i polecił mi pollo pepian. No i właśnie na to poszłam do restauracji. Pepian to taka potrawa z kurczaka, gdzie całą nogę ze skórą dusi się wiele godzin z dodatkiem warzyw i czarnej fasoli. Podaje się to w misce, plus do tego ryż i tortille. Czyli zupa i drugie w jednym. Bardzo smaczne i pożywne.
Jeszcze słowo o czarnej fasoli, która przewija się w moich śniadaniach. To trochę w stylu zielonych oliwek. Jest taka teoria ze trzeba zjeść 8, żeby zaczęły smakować. No więc ja jestem na etapie, że już toleruję, ale jeszcze nie tęsknię ;)
Idę spać bo trekking na wulkan jutro od 6.00 więc muszę wstać koło 5 rano. Mam nadzieję, że nie będzie lać ;)