Dziś krótko, bo praktycznie cały dzień spędziłam w autobusie.
Rano znów z całą paczką zjedliśmy śniadanie i po ledwie 20 min. spóźnienia zjawił się nasz kierowca, który miał nas zwieźć z Sempuc Champey do Languin. Zapakowaliśmy się z plecakami na przyczepę ciężaróweczki i ruszyliśmy w dół.
Ta godzina jazdy to był najlepszy punkt dnia. Północna Gwatemala jest zniewalająco piękna. Labirynt strzelających w górę skał porośniętych soczyście zieloną dżunglą, otulająca je mgła, małe drewniane domki tutejszych rolników ukryte wśród tej zieleni. Bajka. Trudno było robić zdjęcia z ręki z bujającej się na wszystkie strony przyczepy, ale sińce na ramieniu i biodrze mogą zaświadczyć, że próbowałam ;)
W Languin byliśmy tylko 20 min spóźnieni na kolejny bus. Z tym, że ten bus się też spóźnił. A raczej te busy. Większość paczki zapakowała się do pierwszego, który przyjechał, ale okazało się, że ja mam bilet na innego przewoźnika i muszę jeszcze czekać. Razem ze mną zostały Kanadyjki, które jechały z Languin w inną stronę. Jakaś niczym nie oznaczona knajpa przy jednej z uliczek, miejscowi oglądający rysunkowych Avengers po hiszpańsku w telewizji i my o godzinie 9.00 czekające na busa, który miał z Languin wyjechać o 8.00. Albo już wyjechał. Albo spóźni się więcej niż inne. Ogólnie jakoś będzie.
Strasznie ciężko komuś z kultury punktualności jak nasza przestawić się na takie realia (to tak a propos Twojego komentarza, Ania ;) ). Plany zapasowe i awaryjne mam nadal, ale tak, powoli się uczę opuszczać w takich sytuacjach jak ta ;)
Bus jednak się spóźnił. Zapakowałam się do środka i trafiłam w środek dużej grupy Izraelitów. Kolejna różnica kulturowa. Jak gdzieś podróżuje grupa Niemców (których tu też jest sporo), to kiedy dosiada się ktoś z innej nacji od razu przechodzą na angielski i zaczynają rozmawiać. Żydzi nie. Trzymają się ze sobą i mówią po swojemu. I są przy tym strasznie głośni. Nie żeby mi to jakoś przeszkadzało, tylko po prostu ta różnica rzuciła mi się w oczy. Po dwóch godzinach mieliśmy 40 minutowy postój na "15 minut" żeby coś zjeść i się okazało, że z tylu mojego busa są te dwie Australijski z Queensland, tylko wcześniej się nie zauważyliśmy.
Kolejny odcinek drogi pokazał trochę południowej Gwatemali. Labirynt skał zniknął, a na jego miejsce pojawiły się wyższe góry - ale dalej od drogi - okalające szerokie doliny. Pewnie by mi się bardziej podobało, ale na niebie pojawiły się chmury i zrobiła się trochę szarówka.
Na kolejnym postoju dogoniliśmy kawalkadę pozostałych busów i znów się na chwilę spotkałam z moją bandą.
W dalszej drodze odkryłam, że mój organizm nadal działa tak samo jak w Polsce. Cały dzień bolała mnie głowa i chciało mi się spać. A potem zrozumiałam czemu jak wyjechaliśmy w gigantyczną burzową chmurę... "W Gwatemali jak pada to leje" - szczera prawda. Lunęło, zaczęło się błyskać i przez dobrą chwilę mało co było widać. Potem trochę ustało, ale do samej Antigua już padało.
Krajobraz przez moment stał się przeraźliwie brzydki, bo musieliśmy przejechać przez Guatemala City. Miasto ma 4 miliony ludzi i wygląda jak przedmieścia Warszawy (sorry, ale wiecie o co mi chodzi - fabryki, warsztaty, korki na ulicach, szare, brzydkie i ogólnie). Wysadziliśmy tam kolejna dwójkę Australijczyków i pojechaliśmy już w kierunku Antigua.
Miałam nadzieje, że będzie widać z drogi wulkany, ale przyciemniane szyby busa i deszcz zrobiły swoje i nic nie było widać. W miasteczku kierowca porozwoził nas do hosteli. Ja mieszkam w hotelu San Jorge jakieś 3 przeczucie od głównego rynku.
Hotelik wygląda na przerobiony konwent - pokoje są ułożone wzdłuż dziedzińca gdzie jest trawa, kwiaty, fontanna i stoliczki. No ślicznie tu jest, fakt. Cała Antigua, poza katedrami, ma zabudowę parterową. Bardzo malowniczo. Ale trochę żałuję, że miałam z góry zabukowany ten nocleg, bo moja banda dała mi znać na Fejsbuku, że trafili razem do hostelu kawałek ode mnie i nasz Włoch właśnie gotuje im kolację podczas gdy oni piją wino. No cóż...
Ja za to w końcu się ucieszyłam z ciepłego prysznica. Kiedy przyjechałam było już dosyć późno, więc tylko zamówiłam śniadanie na 7 rano jutro i potem będę rezerwować kolejne atrakcje. Nie wiem czy zdążę zrobić farmę kawy. Pojutrze chciałabym wejść na wulkan Pacaya. Więc jutro pewnie zwiedzanie miasta, muzeów, katedr i jakieś zakupy prezentowe, muszę znaleźć kantor żeby wymienić jeszcze trochę pieniędzy, i albo mi wyjdzie ta farma, albo pójdę do fabryki czekolady. No i trzymajcie kciuki żeby przestało padać ;)