Takie dnie lubię - od rana coś robiłam!
Wstałam dosyć wcześnie, żeby się wybrać na koniec plaży Cable Beach, do latarni morskiej. Ta plaża jest najsłynniejszą ze wszystkich tutaj, chyba macie fotkę z zachodem słońca i karawaną wielbłądów na tym grafiku, który zostawiłam. No fajna jest, ale wielbłądy sobie odpuściłam, bo jest szczyt sezonu i ceny też odpowiednie.
Ale wracając do plaży - ma prawie 35 km długości (licząc Gantheaume Point - plażę obok). Na jednym końcu są skały i latarnia morska (Gantheaume Point właśnie), na drugim farma pereł. No wiec sobie wymyśliłem, że dziś zobaczę oba końce.
Latarnia zbudowana jest na czerwonych skałach (Pamiętacie takie zdjęcie w tym moim drugim przewodniku - czerwone skały i turkusowe morze? To tu). Nasz hostel jest tak mniej więcej na wysokości 1/3 całej plaży, więc w jedną stronę miałam do przejścia 8 km.
Chciałam zdążyć na najniższy stan odpływu bo wtedy widać ślady dinozaurów na skałach, ale wtedy musiałabym wstać o 5 rano. Aż taką pasjonatką nie jestem ;)
Byłam na miejscu trochę później, ślady zobaczyłam na specjalnym odlewie i starczy. Ale miejsce rzeczywiście kolorowe. Czerwony piasek, czerwone skały, szare skały, czarne skały, morze w każdym odcieniu niebieskiego i zielonego, roślinki od pastelowej zieleni po tak kiczowata, że wygląda jak plastik. Ciekawe co z tego będzie na zdjęciach. Robiłam moim małym Canonem bo mi się nie chciało dźwigać dużego aparatu. Potem spacer z powrotem, kolejne 8 km boso po piasku. Super!
Po obiedzie pojechałam na farmę pereł. W sumie to z całej wycieczki najfajniejszy był dojazd ;) Tzn. wycieczka fajna, ale w towarzystwie emerytów z Queensland. Bardzo się przejęli, że jestem najmłodsza i w dodatku z tak dzikiego kraju jak Polska, i mieli potrzebę się mną zaopiekować. "Kochanie popatrz na lewo. To jest taki a taki ptaszek. On jest bardzo rzadki tutaj. Zrób mu zdjęcie." Słodcy byli ;)
Zaczyna się ciepła cześć sezonu suchego, więc zaczęły się również kontrolowane wypalania buszu. Dziś paliły się okolice drogi która mieliśmy dojechać na farmę, więc pojechaliśmy objazdem.
Zaczął się niewinnie od takiej drogi jak mieliśmy w Karijini - czerwona ubita ziemia. Ale potem skręciliśmy w przecinkę przez busz, która była wąska, piaszczysta i kręta. Lewe lusterko zostawiliśmy już na pierwszym drzewie. No ale tu się tak jeździ. Nikt nie oczekuje, że autobus będzie jeździł dłużej niż 1 lub 2 sezony.
Później było coraz lepiej. Wyjechaliśmy z przecinki na dużą solną równinę. W porze deszczowej jest słonym jeziorem. Teraz jest bardzo słonym dnem słonego jeziora. Spod kół wydobywały się białe tumany. Jechaliśmy mini konwojem - terenowa Toyota z przodu i dwa małe autobusiki za nią.
Szło nam całkiem dobrze do niewinnie wyglądającej na pół wyschniętej rzeczki. Rzeczka nie problem, ale płynęła korytem głębokim na pół i szerokim na dwa metry. Toyota przejechała, ale autobusik za nią efektownie się zakopał.
Firma, która organizuje te wycieczki tego się właśnie spodziewała i dlatego na miejscu był mały buldożer. Pierwszy hol trzasnął w połowie. No to założyli dwa i w końcu udało się wyciągnąć tył pierwszego autobusiku.
W błocie w rzeczułce biegał taki niepozorny gościu. Okazało się, że to główny szef firmy. Podoba mi się to podejście ;) Moi emeryci wymogli na naszej pani kierowcy żeby ustawiła nasz autobusik bokiem do wydarzeń, bo chcieli popstrykać zdjęcia. Strasznie im się podobało ;)
W końcu buldożer trochę uklepał ziemię nad brzegiem i pierwszy autobus przejechał, po nim my.
Na farmie przez pierwszą godzinę milutka dziewczynka tłumaczyła nam biologię małży, gatunki, wszczepianie zalążka perły i cały proces zbioru. Potem mieliśmy herbatkę. Poważnie. Jak w Anglii. Napoje, ciasteczka i malutkie kanapki z dżemem ;)
Potem zabrali nas na rejs po Willy Creek. To coś takiego jak zatoka z zaroślami mangrowców. Mieli tam nawet krokodyla parę lat temu, ale w końcu został wyłowiony i przeniesiony do tego parku gdzie byłam wczoraj. Pokazali nam gdzie w wodzie są zanurzone specjalne ramy z małżami i jak się o nie dba.
Na koniec, już na lądzie, zwiedzaliśmy galerię biżuterii z tutejszych pereł. Oczywiście można sobie było kupić "pamiątkę", ale ceny się zaczynały od 500 dolarów a kończyły na dziesiątkach tysięcy. Tutaj właśnie zrobili naszyjnik, który Nicole Kidman nosi w filmie Australia. Mieli też produkty z słodkowodnych pereł, ale prawdę mówiąc nic mi się jakoś szczególnie nie spodobało.
Droga powrotna była już bez atrakcji bo mały buldożerek w międzyczasie wybudował "most" z błota i przejechaliśmy słoną równinę jak po stole.
Jutro ruszamy dalej z nowym przewodnikiem i nową ekipą. Ze starej zostajemy ja, Holenderka Stephanie, Niemka Katerina i Anglik Chris. Teraz wjeżdżamy w teren zwany Kimberley. Ma obszar nieco mniejszy niż Hiszpania i coś ze 6000 mieszkańców. W większości Aborygenów. Netu nie będzie, telefon może będzie jeszcze jutro. A potem chyba dopiero w Darwin. Wiec bez paniki, OK?
Jadę teraz zgodnie z tym grafikiem, który zostawiłam. Po prostu sobie zmieńcie daty. Miałam stąd wyjeżdżać 22 sierpnia, wyjeżdżam 24. Przesuńcie wszystko o dwa dni i będzie ok. Do Darwin wszystko jest tak jak opisałam. Potem zamiast 3 dni w Kakadu będę tylko jeden. I potem od miejsca gdzie wsiadam do Greyhounda znów się wszystko zgadza.
Całusy dla wszystkich. Podrapcie piesy za uchem ode mnie. I ucałujcie Helenkę.