Ok, dzień drugi i zaczynam się skupiać na różnicach kulturowych. Pierwsza to klimatyzacja. Wszystkim zimno ale nikt nie wyłączy.
Dzień zaczęłam od szybkiego śniadania bo miałam się wymeldować do 11, a o 10 miałam wycieczkę. Spakowałam plecaki i zamknęłam w schowku a sama potuptałam znów w kierunku promenady. Jak zwykle przed czasem była już grupka ludzi ale ciężko się było bratać, bo albo bardzo wiekowi, albo rodziny zajęte sobą.
Wycieczka była autokarowa - w środku jeszcze zimniej niż na zewnątrz. Ktoś poprosił kierowcę żeby skręcić klimę. Kierowca pokiwał głowa, coś pokręcił i zrobiło się jeszcze zimniej jeśli to możliwe. Ale sama wycieczka spoko. Nie tylko Al Capone ale też Dillinger i kilku innych. Trochę szkoda, że wysiedliśmy tylko w kilku miejscach bo sama idea objazdu autobusem była trochę chybiona. Nasz przewodnik tak ciekawie opowiadał, że nikt nie patrzył przez okno tylko na niego. W miejscu zabójstwa Dillingera zrobiliśmy małą inscenizację i ja robiłam za jego kochankę, która uniknęła strzelaniny ;) Ogólnie już wiem czemu lubię Chicago - traktują swoich bandytów z równie duża sympatią co Australijczycy ;)
Wróciłam do hostelu z zamiarem zabrania polaru ale w międzyczasie zrobił się upał. Miałam kilka opcji. O 15.00 był dwugodzinny spacer szlakiem architektury. Ale kusiło mnie jeszcze żeby wyjechać na szczyt Willis Tower. Miałam dwie godziny do spaceru, więc postanowiłam podejść pod Willis i zobaczyć jak długie są kolejki. Dziennie na szczyt wjeżdża 25 tyś. ludzi. Tam jest taki system, że jak się już stanie w ogonku to nie ma odwrotu. No to zostałam. 90 min czekania z klimą na maksa... Ale u góry widoki rzeczywiście fajne. No i po raz kolejny załapałam się na ćwiczenia (?) amerykańskich sił powietrznych. 6 samolocików (te takie pogięte jak origami - jak one się nazywają?) robiło
akrobacje, lot synchroniczny, spirale, kółka itp. I latało między wieżowcami... biorąc pod uwagę ich historię (i World Trade Center i ten wypadek gdy amerykańscy piloci zerwali linę kolejki gdzieś we włoskich Alpach) to ja na ich miejscu bym nie ryzykowała... No ale ciekawy widok stać wyżej niż samolot.
Wróciłam do hotelu, podładowałam komórkę i powoli był czas iść na dworzec. Trafiłam bez problemu i dobrze że na miejscu miałam ponad godzinę bo amerykańskie dworce to kompletny cyrk.
Różnice kulturowe 2 - jak zrobić coś w najbardziej skomplikowany sposób żeby dać ludziom pracę.
No więc na dworcach nie ma żadnych ekranów z nr kursu, godziną odjazdu i nr stanowiska z którego odchodzi. Nie, to było za proste. Jest jedna duża poczekalnia. Co jakiś czas obchodzi ja pan z żółtym kubraczku i krzyczy cel podróży. Potem ustawia ludzi w ogonku po numerach biletu - jeden ogonek z 1-25 i drugi 25-nieskończoność. Przed nimi wszystkimi na pokład autokaru wchodzą ludzie z dziećmi i niepełnosprawni. Bramka się otwiera, sprawdzają bilet i dokument tożsamości i ludzie wchodzą zajmując miejsca po uważaniu - znów wydrukowanie nr miejsca na biletach zredukowało by etat pana od kolejki.
Panów i pań w żółtych kubraczkach naliczyłam 4. Wszyscy sobie chodzą spacerowym krokiem i w ogóle więcej czasu spędzają na wcinaniu buł popijając colą niż na ustawianiu ludzi. Jeden z panów był dobrze po 80 i z tego co widziałam to nic nie robił bo za bardzo już nie kontaktował co się dzieje. Obok tego 3 pracowników ochrony - buła, cola i opowiadanie sobie na głos kawałów. Do tego 2 pracowników sprzątających, z czego tylko jeden raz na godzinę rozmazał brud ścierą w jednym miejscu i postawił znaczek "uwaga mokra podłoga".
Na dworcu zwierzyniec - baby z płaczącymi dziećmi i jeden wariat, ale tego się nie czepiam bo na naszych też tak jest. Autokar jak nasze, ale ze skórzaną tapicerką. Z przodu klima na maksa, z tyłu grzanie na maksa. Dobrze, że spakowałam śpiwór.
Kolejny absurd to przerwy techniczne na sprzątanie i wymianę kierowcy. Dają osobny bilet potwierdzający, że się wraca na ten kurs i wywalają na godzinę z autokaru w połowie trasy. Czyli znów poczekalnia, żółte kubraczki i kolejka do bramki. Teraz jest 4.15, wróciłam do autokaru i mam nadzieję, że już bez żadnych innych wynalazków dojadę do Nashville.
Doceniam inność ale aż ręka świerzbi żeby wywalić hałastrę i zrobić tak jak u nas - telebimy i ogarnięci kierowcy, którzy sami się zajmą bagażem i u których można kupić bilet ;)