Kolejny wpis

Poprzedni wpis

Migawki

Kolejny wpis

Poprzedni wpis

No, wreszcie zaczyna być tak jak miało :) Wiedziałam, że hostel będzie super i się nie zawiodłam :)


Noc spędziłam w autokarze i nawet udało mi się przespać. Do Nashville przyjechaliśmy spóźnieni o godzinę ale może tak miało być bo w międzyczasie przestało padać. Oczywiście się uparłam, żeby nie brać TAXI z dworca tylko iść z bagażami do hostelu i obwąchać miasto po drodze. Co mi się całkiem dobrze udało bo dwa razy skręciłam nie tam gdzie trzeba i miałam wycieczkę. Na swoją obronę mam to, że ulica nazywa się kompletnie inaczej niż na mapie.


Ale w końcu zziajana dotarłam do hostelu i zaświeciły mi się oczka :) Duża przestrzeń na dole do siedzenia i się bratania, wspólna kuchnia, gitary na każdej ścianie, pianino w kącie, plecaki zrzucone w drugim kącie, poduchy i fotele do siedzenia.


Zameldować mogłam się dopiero od 15.00, była 13.00, ale oczywiście żaden problem - plecaki dorzuciłam na kupkę, dostałam klucz do prysznica i poczułam się jak człowiek.


Postanowiłam iść za ciosem i nie tracić czasu. Poszłam (już bez mapy, bo centrum jest naprawdę maleńkie) do muzeum muzyki (w zasadzie to dokładnie Music Hall od Fame). Nashville jest stolicą muzyki folkowej ale rozumieją ją dosyć szeroko. W muzeum odstałam w tradycyjnym ogonku i poszłam zwiedzać. Chyba najfajniejsze eksponaty były na górze. Samochód Presleya, stroje Dolly Parton, sporo dokumentów z twórczości Dylana kiedy tu nagrywał. Ładny architektonicznie budynek. W sumie zajęło mi to 2 godz. i wróciłam zameldować się w hostelu.


Jak już miałam z głowy wyniesienie plecaków, to wróciłam do miasta zwiedzać i coś zjeść.

 

Nashville jest wulgarne ale w dosyć pozytywnym znaczeniu. Jest po prostu w tym autentyczne i nie próbuje nic udawać. Ulice w ścisłym centrum są super głośne. Każda restauracja albo gra muzykę albo ma zespół grający muzykę na żywo. Wiele budynków ma telebimy gdzie puszczają przeboje lokalnych artystów - teraz na topie jest Taylor Swift.

 

Oprócz tego wszędzie jeżdżą wieloosobowe rowery-browary: po 6 siedzeń dla pedałujących z każdej strony, a pośrodku barmanka. Na rowerach oczywiście wszyscy się drą - albo karaoke gdzie uczestnicy się wydzierają sami, albo przeboje do których śpiewają. I te rowerki robią sobie wyścigi między sobą. Głównie albo tylko damskie albo tylko męskie grupy. W sumie to z daleka wyglądało jak wieczorki panieńskie. Ale takie prawdziwe panieńskie/kawalerskie grupki z kolei wożą się limuzynami. Do tego autokary wycieczkowe z otwartym pokładem i oczywiście muzyką na maksa. Restauracje, które wyglądają jak karykatury amerykańskich knajp ze stekami i żeberkami w sosie, ale oni to tak robią na poważnie. Widziałam jedną która miała 4 piętra. Wszyscy zadowoleni mimo upału (i większość lekko podchmielona).


W sumie to szukałam spożywczaka bo skoro w hostelu jest kuchnia to mogłam sobie coś sama ugotować. Ale skoro nie znalazłam, to przestałam walczyć z rzeczywistością i poszłam na te żeberka. Tyle ze się okazało, że na stolik musiałabym czekać 90 min. Więc poszłam do meksykańskiej knajpki odświeżyć sobie smaki z zeszłego lata i przy okazji spróbować lokalnego piwa. Piwko dobre, żarełko dobre :)


Wróciłam do hostelu i zeszłam na dół do tej wspólnej sali, żeby napisać notkę o dzisiejszym dniu. Ludzie też się zaczęli powoli zbierać i się zaczęły w końcu takie typowe backpackerskie rozmowy, których mi brakowało do tej pory.


Pół godziny później nasza grupka, już chyba 9 osobowa, dobrała się do jednej z gitar kiedy się okazało, że Anglik Mark był kiedyś w zespole, a Holenderka Caroline jest wokalistką. Kolejna godzina - wspólne granie i śpiewanie wszystkiego od Beatlesów po Sinead O'Connor ;)


Teraz nadal rozmowy. Powinnam iść spać ale mi szkoda bo fajnie się siedzi :)

Nashville

19 sierpnia 2017