Nie byłam do końca przekonana czy chcę jechać na targ Chichicastenango, ale skoro to najsłynniejszy targ w Gwatemali i jestem tu raz w życiu, to poszłam za ciosem. Czegoś już i tak nie zdążę zrobić. Jutro mam czas albo na okrążenia jeziora łódkami, odwiedzając okoliczne wioski, albo na wspinaczkę na San Pedro. Pewnie zdecyduje pogoda. Na razie budzik ustawiony na 6.00 i zobaczę rano.
Dziś też pobudka była dosyć wcześnie bo busik odjeżdżał z Panajachel o 8.00. Będąc mną oczywiście wzięłam łódkę do tego portu prawie godzinę wcześniej. Ale za to na miejscu miałam czas wypić kawę w kanciapie koło portu i zbratać się z Irlandczykiem, który właśnie wybierał się do Semuc Champey.
Busik tradycyjnie przyjechał 20 minut po czasie, ale miło mi było wpaść na Dianę i Adriena. Nie mieliśmy się jak umówić bo nie mam tu netu, ale idealnie się trafiliśmy.
Do Chichi jedzie się ponad godzinę, praktycznie cały czas w górę. Wioska jest położona na 2000 m. Trochę już zaczynałam czuć wysokość w zatokach - ciekawe co będzie na San Pedro.
Diana chciała kupić skórzaną torebkę, Adrien z każdego kraju przywozi sobie różaniec, a ja się uparłam na hamak. Na targowisku nie jest łatwo coś kupić. Po pierwsze z wyjątkiem jednej hali poświęconej wyłącznie na produkty spożywcze, reszta to pełny galimatias. Po drugie ludzi jest mrowie i ludzkie rzeki przepychają się przez wąskie przejścia we wszystkich kierunkach na raz. Często grzęźliśmy w tłoku na kilka minut. Po trzecie na targu nie ma cen i trzeba się targować. Taka tradycja. Hamak wytargowałam tylko dlatego, że gość mówił trochę po angielsku i to ja miałam przewagę. Dwie sukieneczki dla Emilki i Marysi udało mi się już potargować po hiszpańsku, ale tylko dzięki temu, że Diana była w pobliżu i wiedziałam, że mi pomoże jak coś. Za to Diana i Adrien, którzy oboje śmigają po hiszpańsku targowali ostro :)
Oczywiście w towarzystwie faceta było pewne, że gdzieś pójdziemy zjeść. Najpierw tamales - to było coś w rodzaju utłuczonej na kaszę kukurydzy z dodatkiem mięsa z kurczaka gotowane w liściach bananowca, a potem poszliśmy na już trochę bardziej tradycyjny obiad - coś w rodzaju rosołu z wieprzowiny z dodatkiem warzyw: marchewki, kapusty i zielonej dyni (wyleciała mi z głowy jak się nazywa). Chodziły też za nami truskawki ale jednak nie mieliśmy odwagi jeść niemytych, albo mytych w wodzie z kranu.
Byliśmy też w tym kościółku z igliwiem na podłodze, ale okazał się mniej ekstremalny niż myślałam. Akurat w jednej z bocznych kapliczek ksiądz udzielał chrztu chyba dziesięciorgu dzieciom, więc nie było widać jakiś specjalnych przejawów pogańskich wierzeń.
Po jakiś trzech godzinach market nas zmęczył, ale wyczytaliśmy w przewodniku, że niedaleko jest mała górka, gdzie na szczycie znajduje się polana poświęcona jednemu z lokalnych bożków, i gdzie składane są mu ofiary. Poszliśmy tam na wycieczkę i rzeczywiście na szczycie było kilka osmolonych okręgów i jakieś wykryte w kamieniu maski i symbole, ale otoczone krzyżami. W sumie z góry ciekawszy był widok na miasteczko niż sam "ołtarz".
Wracając do Panajachel pomyślałam, że Chichi okazało się dokładnie takie jak się spodziewałam i pewnie dlatego tak się na nie nie napalałam. Trochę klimat mi przypominał Zakopane. Ok, targ, rękodzieło, ale widać, że nastawione na turystów. Oprócz tego tutejsze plemiona też mają dwie twarze. Jedna to Tomasa wczoraj. Spokojna, cierpliwa, ciesząca się z tego, że komuś z zewnątrz może przekazać coś na temat swojej grupy etnicznej i jej kultury. Z drugiej nachalni sprzedawcy w Chichi, wciskający masówkę i tandetę. No ale mam hamak ;)
W drodze powrotnej oswoiliśmy Jean Marie - chłopaczka z Luksemburga, który dopiero co przyjechał i był strasznie zagubiony. Pokazałam mu, którą łodzią ma się dostać do swojego hotelu. Diana za to mi opowiedziała o fajnym miejscu niedaleko Panajachel. Nazywa się to Atitlan Natural Reserve i jest czymś w rodzaju parku krajobrazowego, powstałego w miejscu starej plantacji kawy. Jej pierwotni właściciele posadzili drzewa, żeby ocieniały krzaczki kawy (bo nie powinna rosnąć na pełnym słońcu), z czasem drzewa się rozrosły i utworzyły naturalny rezerwat dla zwierząt uciekających z terenów jeziora, gdzie coraz bardziej zaczęli się rozbudowywać ludzie. Teraz są tu wydzielone ścieżki, którymi można dojść w najciekawsze miejsca, jest pawilon z motylami, mostki, droga na plażę i - dla chętnych kilka tyrolek i mały park linowy. Akurat miałam dwie godziny żeby obejść całość. Prześliczne miejsce.
Co ciekawe mimo tego, że parkiem opiekują się zakonnice i wszędzie było widać ogrodników czyszczących ścieżki i przycinających drzewa, sam rezerwat jest dosyć wymagający. To znaczy idzie się na ścieżki na własne ryzyko. Jak ktoś się poślizgnie i skręci nogę, to musi sobie radzić sam. Mostki są zawieszone wysoko i są dosyć ażurowe. Za to rzeczywiscie wszędzie pełno zwierząt i ptaków. No i jest dosyć ostro w górę i dół. Zrobiło się cieplej, ja na garbie miałam plecak z hamakiem, więc też mi to dało trochę wyobrażenia jak może wyglądać wspinaczka na wulkan.
Wróciłam do Santa Cruz, zdążyłam się wykąpać i akurat zrobiła się pora na obiad. Dziś zupa z fasoli i pizza, a do tego ciasto pomarańczowe. Tym razem obsługa połączyła stoły i siedzieliśmy wszyscy razem. Przy moim końcu byli Jay z Dallas (jak się potem okazało inżynier informatyk z Boeinga) i trójka młodych ludzi podróżujących razem - Holender, Szkot i Australijka. Fajnie nam się gadało. Zaczęliśmy od podróżowania a skończyliśmy na sytuacji politycznej przed wyborami w Stanach i wadami i zaletami państwowej służby zdrowia ;)
Wyszłam na chwilę, żeby przed jutrzejszą wycieczką napełnić sobie butelki wodą i nagle na niebie zobaczyłam Drogę Mleczną! Od dwóch dni jest pochmurnie więc nawet zapomniałam, że teraz jest nów i może ją być ładnie widać. Powiedziałam reszcie i wszyscy wybiegliśmy przed hotel ją oglądać. Spełniło się moje kolejne życzenie :) Chciałam jezioro Atitlan, wulkany, Mleczną Drogę i błyskającą się burzę daleko na horyzoncie :) Super koniec dnia.
Idę wcześniej spać, żeby mieć jutro energię na cokolwiek co w końcu będę robić.