Kolejny wpis

Poprzedni wpis

Migawki

Kolejny wpis

Poprzedni wpis

No to na koniec Atitlan postanowił się popisać :)

 

Od rana pogoda była bajkowa. Wstałam koło szóstej więc teoretycznie zdążyłabym wspinać się na San Pedro, ale pomyślałam, że jak się trafiło słońce na jeden dzień, to chyba warto mieć fotki każdego fragmentu wybrzeża niż tylko widok ze szczytu wulkanu. Jeszcze gdyby był aktywny to pewnie bym się zdecydowała, ale te trzy są porośnięte lasem.

 

Kolejna sprawa to rozkład jazdy łodzi. Byłam w swojej po siódmej, ale łódź rusza dopiero gdy się wypełni ludźmi. Więc koniec końców z Santa Cruz wyruszyliśmy koło 8.

 

Najpierw popłynęłam do San Juan la Laguna. To takie super cichutkie miasteczko i co nietypowe dla rejonu Atitlan - nieskazitelnie czyste. Część blisko plaży i portu zajmują kawiarenki, ośrodki spa i szkoły jogi. Pełno zieleni, nienachalna muzyka, murale na ścianach.

 

Jadłam tam śniadanie i ukradkiem nakarmiłam suczkę. Tu mały wtręt o psach. Na północy wszystkie psy były zdrowe. Nawet jeśli były niczyje to widać było, że mieszkając niedaleko siedzib ludzkich nie dzieje im się krzywda. We Flores ludzie sprzątali po swoich psach. W Semuc Champey nie widziałam żadnego rozjechanego zwierzaka ani żadnych odchodów na ulicy. Tu na południu jest inaczej. Psy wychudzone i często z przetrąconą łapą czy kręgosłupem. Buszujące po śmietnikach. Pełno padliny na poboczach dróg. Nie chcę mówić, że o ludziach świadczy to jak traktują zwierzęta bo tutaj to nie do końca tak. Plemiona Majów żyją często w skrajnej biedzie więc i psy nie mają tu lekko. Ale przykro na to patrzeć. Dlatego, mimo że kelner w knajpce gdzie jadłam odpędzał psy, podzieliłam się swoją jajecznicą z kulejącą suczką kiedy nie patrzył. Wszystkim psom nie pomogę, ale choć jednemu się udało.

 

W drodze do San Juan słuchałam rozmowy jednego z przewoźników. Poziom wody w Atitlan podniósł się o 8 metrów w ciągu ostatnich 5 czy 6 lat. Hipotezy są różne. Albo jest to spowodowane huraganem z 2010 roku, kiedy to nawalne opady deszczu zmyły ogromne ilości ziemi do jeziora i być może to spowodowało zatkanie naturalnych drenaży, albo jest to związane z aktywnością wulkaniczną. Atitlan jest zalaną kalderą wulkanu. Na dnie wciąż znajdują się "kominy" - pęknięcia i uskoki i kolumny ciepłej wody ogrzewanej energią magmy pod spodem. Druga hipoteza zakłada właśnie, że podnoszenie i opadanie wody w jeziorze jest cykliczne i ma związek z tworzeniem się jakby "poduszki" pod dnem.

W każdym razie miejscowości jak San Juan i hotel w którym mieszkam za parę lat mogą być pod wodą. Wszędzie, w każdej wiosce nad jeziorem, widziałam zalane plaże, fragmenty starych doków czy innej infrastruktury.

 

Z San Juan pojechałam tuk-tukiem do San Marco. Lokalny przewodnik napisany przez obsługę mojego hotelu twierdził, że powinno to kosztować 5 Q. Kierowca powiedział, że 50 Q. Ciężko tu wyczuć kiedy chcą naciągnąć naiwnego turystę, ale przestałam się dziwić cenie gdy zobaczyłam drogę. Przyjechaliśmy z dobre kilkanaście kilometrów drogą bez nawierzchni (kiedyś była, ale huragan spłukał i nikt jej nie odbudował), stromo raz w górę, raz w dół. Sama jazda była fajna i popstrykałam trochę zdjęć.

 

San Marco jest malutkie i też stosunkowo czyste. Jest to ulubione miejsce artystów i niedaleko portu jest pełno mniejszych i większych galerii. Weszłam do jednej i akurat trafiłam na wycieczkę z przewodnikiem, więc się pod nich podpięłam na chwilę. Sztuka współczesna Majów jest trochę podobna do aborygeńskiej. Też próbują odnaleźć na nowo swoją tożsamość i stare obrzędy i wypracowali swój własny łatwo rozpoznawalny styl. Większość scen typu żniwa jest pokazywana z perspektywy ptaka i wszystko jest bardzo kolorowe.

 

W części galerii gdzie nie wolno robić zdjęć, przewodnik wyjaśnił część symboliki - co się fajnie wiąże z tymi krzyżami wczoraj. Majowe znali krzyż, ale inny. Tworzą go cztery kolby kukurydzy. Tutaj kukurydza ma 4 kolory: biały, żółty, czerwony i niebiesko-czarny. Biała (położona na północy) symbolizuje mężczyznę. Żółta (na południu) - kobietę. Na wschodzie jest czerwona (życie), a na zachodzie niebieska (śmierć). W miejscu spotkania tworzy się węzeł oznaczający poczęcie, narodziny i rodzaj ludzki. W koło jest czas - kalendarz Majów jest okręgiem. Całość (okrąg i krzyż) tworzy wszechświat. Przewodnik sprawdzał wszystkim po kolei datę urodzenia i znak w kalendarzu Majów (z przypisanym zwierzęciem totemicznym) ale już nie chciałam się za bardzo narzucać ;)

 

Z San Marco pojechałam kolejnym tuk-tukiem do San Pedro. To już jest sporo większa osada, gdzie znajduje się większość szkół językowych i w związku z tym jest mnóstwo turystów. Wiele osób przyjeżdża do Gwatemali uczyć się języka i przez parę tygodni czy miesięcy praktycznie nie rusza się miejsca - tak jest w Antigua i tutaj. Pod lokalnym kościołem spotkałam Amerykankę, która właśnie się tak uczy i pogadaliśmy z pół godziny gdy czekała na swoją lektorkę. Pokazała mi którędy iść na platformę widokową.

 

Wulkan San Pedro oczywiście znajduje się nad miejscowością o tej samej nazwie. Kusiło mnie, żeby wejść kawałek na niego, bo cały trek trwa 3-4 godziny na górę, ale po mniej więcej godzinie drogi wychodzi się na punkt widokowy. Tyle, że musiałabym zapłacić pełny bilet wstępu do parku narodowego 100 Q, czy bym się wspięła na czubek wulkanu czy nie. Dlatego poszłam ciut inna drogą na inny punkt, gdzie lokalny gospodarz wybudował taras i bierze tylko 5 Q ;)

 

Z tarasu zeszłam do portu żeby złapać kurs do Santiago. To z kolei miejscowość położona dokładnie pomiędzy San Pedro a bliźniaczymi wulkanami Toliman i Atitlan. Atitlan jest trochę z tyłu i nie widać go zbyt dobrze z Santa Cruz, więc chciałam na niego zerknąć z innej perspektywy.

 

Santiago jest największą miejscowością nad jeziorem Atitlan. Nie chciałam się zagłębiać za bardzo, bo ostatni prom na "moją" część jeziora odpływa stamtąd o 15.00. No ale jak już tam byłam, to postanowiłam odnaleźć lokalnego światka Maximiona. To częściowo bożek Majów, a częściowo wplecione motywy chrześcijańskie - m.in. Judasz. Maximion co roku w maju jest przenoszony do innego domu, więc trzeba pytać miejscowych gdzie aktualnie jest.

 

Ale wcześniej chciałam zobaczyć tutejszy kościół, gdzie w latach 90. zamordowano podczas wojny domowej tutejszego bardzo lubianego i szanowanego prałata. Kościół znalazłam, jego celi, która ponoć powinna być otwarta, nie. Siadłam przed wejściem z przewodnikiem w łapie, żeby doczytać gdzie to jest i przyplątał się lokalny przewodnik. Ubrany w oficjalny mundur, plakietka z nazwiskiem i licencja, wszystko. I pyta czy chcę zobaczyć Maximiona. No tak. To on mnie zaprowadzi do domu Maximiona za 150 Q... Popatrzyłam na niego jakby się z choinki urwał i powiedziałam, że mowy nie ma za takie pieniądze. No a ile bym mu mogła zapłacić? Powiedziałam, że mam kasę tylko na prom żeby wrócić, i oprócz tego zostaje mi 20 Q. Obniżył cenę do 100. A potem do 50. A potem do 30... No i tak odwiedziłam Maximiona ;)

 

Trochę się nieswojo czułam bo weszliśmy w bardzo ciasne zaułki, ale rzeczywiście zaprowadził mnie do domostwa gdzie stała drewniana figura gościa z cygarem w ustach. Przed figurą klęczał szaman i odprawiał jakiś rytuał używając czterokolorowych świeczek. Co ciekawe, to rodziny u których gości Maximion są katolickie. Po prostu tu jest taka mieszanka.

 

Zostawiam Maximionowi obowiązkowe 2 Q i poszłam do portu złapać prom do Panajachel. Miał odpłynąć o 14.00, oczywiście popłynęliśmy godzinę później. Ale dzięki temu zrobiłam kolejne pół setki zdjęć Tolimana i Atitlana.

 

Żeby dostać się do Panajachel trzeba przepłynąć jezioro w poprzek. To było ciekawe doświadczenie, bo do tej pory wszystkie szlaki biegły wzdłuż wybrzeża. Widoki były super.

W Panajachel obeszłam cześć przy doku Santiago, której wcześniej nie widziałam i plażę, a potem weszłam w głąb miasta w poszukiwaniu poczty. W końcu znalazłam, ale potwierdza się to, co słyszałam wcześniej - poczta jest, ale zamknięta. Byłam już trochę zmęczona więc złapałam wcześniejszy prom do Santa Cruz niż planowałam, co było dobrą decyzją.

 

Cały dzień był dziś prześliczny, ale przez to zrobił się mocniejszy wiatr i na jeziorze wybudowała się spora fala. W końcu przy takiej powierzchni wiatr ma się gdzie rozpędzić. Zamiast 12 minut płynęliśmy 30 i nieźle nas przy tym ochlapało. Tak sobie myślałam, że to ciekawe, że nie widziałam tu ani jednej żaglówki a akwen wprost się prosi żeby tu robić regaty. Nie wiem, może kwestia wąskich i stromych dróg którymi by trudno było przewieźć jacht. Ale nic nie stoi na przeszkodzie, żeby tu wybudować małą stocznię.

 

Wykąpałam się, spakowałam na jutro, odebrałam info z recepcji, że kierowca będzie na mnie czekał o 8.00 (co nie ukrywam zdjęło mi kamień z serca) i poszłam na kolację.

 

Dziś zupa krem, lasagne i ciasto truskawkowe. Znów przy stoliku spotkałam się z Jayem i pogadalysmy, tym razem o technologii, poprawności politycznej i snowboardingu ;) Wzięliśmy na siebie namiary, może się gdzieś trafimy na facebooku.

 

Na koniec dnia Atlitlan postanowił się podpisać raz jeszcze i po pięknym słonecznym dniu zafundował nam krótką ale bardzo efektowną burzę na horyzoncie. Chyba na sam koniec udało mi się go trochę oswoić ;)

 

Ale i tak - już tradycyjnie - najbardziej z całego wyjazdu podobał mi się ten fragment, o którym przed wyprawą wiedziałam najmniej. Jestem absolutnie zakochana w lesie deszczowym z okolic Semuc Champey. No i Tikal. Było tak genialne jak miałam nadzieje.

Atitlan jest przepiękny, ale kontrasty są tutaj chwilami szokujące. Chyba trochę zaczynam rozumieć kolonistów hiszpańskich. Majowe z czasów przedkolonialnych pewnie żyli w zgodzie z przyrodą i ta dzisiejsza brzydota jest po części skutkiem pojawienia się obcych. Dawniej pewnie mieszkali w domkach z drewna i liści palmowych, które stapiały się z krajobrazem. Biali wprowadzili cegłę i (teraz) pustaki i z tego wieśniacy budują swoje domki, bo tak jest najwygodniej. Dawniej zawijali jedzenie w liście palmowe i po użyciu rzucali je na ziemię gdzie te się rozkładały w sposób naturalny. Teraz rzucają na ziemię plastikowe opakowania i cały ten śmietnik jest spłukiwany przez deszcz do jeziora.

 

Trochę rozumiem białych, że mają "problem" z tubylczą ludnością. Ten teren aż się prosi o nowoczesną architekturę i porządek. No ale to by musiało oznaczać przesiedlenie stąd plemion, bo nie ma siły żeby się dopasowali do naszego stylu życia. W San Marco prowadzone są programy dla majańskich kobiet które uczą je piśmienności, higieny, sztuki i podstaw ekonomii - tak żeby mogły prowadzić swoje małe warsztaty i sprzedawać rękodzieło. Ale to jest kropla w morzu. Przed bankami ustawiają się kolejki Majów po zasiłek. Na plantacji makadamii właściciel mówił, że choć sadzonki drzewek rozdają rodzinom za darmo, bardzo niewiele się decyduje na taki biznes, bo większość zamiast pomocy w usamodzielnieniu się oczekuje pieniędzy.

 

Strasznie zagmatwana jest ta Gwatemala, ale chyba zaczynam ja nieco lepiej rozumieć :) Czas spać. Jutro wyścig z czasem na lotnisko i potem prawie dwadzieścia godzin lotu. Na jakiś czas to ostatnia szansa na sen w poziomie ;)

Wokół jeziora Atitlan

05 września 2016