Znów wyjeżdżaliśmy wcześniej, bo wczoraj deszcz trochę nam pokrzyżował plany i nie zobaczyliśmy Shell Beach, bo lało. Przy okazji śniadania zrobiliśmy sobie kanapki na lunch i wyjechaliśmy o wschodzie słońca kilkadziesiąt kilometrów do Monkey Mia, zatoczki gdzie od dziesięcioleci miejscowi karmią dzikie delfiny i małe bestie się przyzwyczaiły, że dostają darmowa wyżerkę, w związku z czym dają się karmić z ręki.
Niebo trochę jeszcze było zachmurzone, więc delfinów nie było tak dużo. Te które przypłynęły zachowywały się jak pieski, pływając koło nogi opiekunkom parku i łypiąc okiem prosząco żeby im coś dać. W końcu opiekunki wybrały kilka osób, które dostały ryby do ręki i mogły nakarmić bestie.
Potem podjechaliśmy do Shell Beach, gdzie w pasie kilkudziesiąt metrów od linii wody plaża zbudowana jest z pokruszonych muszelek, których warstwa miejscami sięga głębokości 10 metrów. Pod swoim ciężarem muszelki prasują się w twarde pokłady. Te dalej od brzegu się wydobywa i wycina z nich bloki, z których można budować ściany jak z cegieł.
Wracając z tej plaży Chris musiał ukatrupić mewę ze złamanymi skrzydłami, którą potrąciliśmy jadąc tam. Taka jest zasada na Outbacku - ranne zwierzęta się dobija żeby się nie męczyły.
Reszta dnia to było głównie jechanie na północ, bo mieliśmy sporo set kilometrów do pokonania. Ale zatrzymaliśmy się w kilku miejscach.
Najpierw była Hamlin Bay ze stromatolitami - najstarszymi na świecie bakteriami które pojawiły się na świecie jakieś 2,5 miliarda lat temu. Na parkingu była taka niepozorna budka z telegrafem.
Kiedy dojechaliśmy do kolejnej większej miejscowości Carvaren, okazało się, że jest tam antena satelitarna ufundowane przez NASA do śledzenia sygnałów satelitów w ramach programów Apollo i Gemini. Ta stacyjka telegraficzna z parkingu wcześniej przejęła kiedyś funkcję satelity kiedy coś się tam w antenie zepsuło. W każdym razie ten dysk przekazywał sygnały z lądowania człowieka na księżycu z Australii do Anglii (więc może Polski też?).
Zatrzymaliśmy się u wylotu miasteczka na mrożone banany w czekoladzie. I potem kilka kilometrów dalej, żeby na klifowym wybrzeżu zobaczyć gejzery wodne. Mam nadzieję, że wyszły fajne fotki.
Ostatni odcinek drogi był dość uciążliwy bo raz że długi, a dwa, że się zrobiło ciemno a tam często ganiają luzem kangury i krowy. Ale na szczęście nie mieliśmy żadnych nieprzyjemnych niespodzianek. Za to widziałam kilka "pociągów lądowych" (road train - jedna ciężarówka z kilkoma przyczepami jedna za druga), rozświetlonych jak choinki.
Teraz nocujemy w rozrywkowym hoteliku dla turystów, z barem, stołem do bilarda, Wii, ping pongiem i grillem w "strefie wypoczynkowej" w środku.
Jutro mamy cały dzień w Coral Bay na różne rzeczy. Wstępnie nastawiłam się na nurkowanie w masce na rafie z rajami tymi największymi płaszczkami, które mają rozpiętość płetw do 5 m.
Wieczorem jutro lub pojutrze może wybierzemy się całą grupą na oglądanie przepływających na południe wielorybów.
Jest tu jakiś nędzny Internet. Z iPada nic nie wyślę bo są osobne stanowiska i się nie podepnę, ale przynajmniej zobaczę co się dzieje w sieci. Może jutro będzie coś normalnego.