Może zacznę od końca — jadłam krokodyla!
Z tym że gad to żadne mecyje. Krokodyle tutaj hodowane są na farmach, wcinają kurczaki więc ich mięso smakuje jak gumiasty kurczak z posmakiem i zapachem ryby. No ale jadłam krokodyla i to się liczy ;)
No więc jestem w Darwin i mimo że wjeżdżając do miasta, miałam ochotę uciekać z powrotem do buszu, to po jednym popołudniu tutaj żałuję, że mam tak mało czasu w tym miejscu.
Ale po kolei.
Rano na biwaku zaczęliśmy sobie dogadzać w imię tego, że to ostatni dzień. Na śniadanie zrobiliśmy sobie naleśniki. A co! ;) Robił je nasz Irlandczyk Ian, który przez cały wyjazd był przykładem powściągliwości, ale na dwa dni przed końcem zbratał się z naszym Kalifornijczykiem Kevinem i Chrisem i przeszedł całkowicie na dietę piwną ;) Spanie na autobusie, upadek z niego dziś rano, baloniki z prezerwatywy itp., ale jednocześnie wszystko przytomnie robił w kuchni. Widocznie mają taki specyficzny dar ;)
Potem wjechaliśmy na teren parku Katherine wykąpać się w jeziorku pod wodospadem Edith. To była jedyna opcja, kiedy zrobiliśmy coś "zamiast". Mogliśmy wybrać wąwóz Katherine gdzie trzeba by było płynąć 2-3 godziny stateczkiem lub wodospady i kąpiel, i to drugie było bardziej sensowne. Wodospad ładny, a i kąpiel się przyszła, bo w Terytorium zaczyna się kolejna cześć pory suchej, kiedy do upałów zaczyna dochodzić wysoka wilgotność powietrza. Deszczu nie będzie jeszcze jakieś dobre 2 miesiące za to będzie się robiła coraz większa parówka.
Po kąpieli zostało nam już tylko ok. 250 km do Darwin. Tak jakoś dziwnie się zrobiło, spokojnie moglibyśmy zostać w buszu jeszcze kolejny tydzień albo dłużej. No ale na pocieszenie otworzyliśmy wszystko, co nam zostało na lunch — gruszki w syropie, modele, melony, wędliny, warzywa, a co zostało z tego rozdzieliliśmy między siebie, żeby mieć jeść w naszych hostelach jutro na śniadanie.
No, a potem wjechaliśmy do Darwin. Nie robi jakiegoś nadzwyczajnego pierwszego wrażenia. Po prostu miasto (pierwsze od czasu Perth, pozostałe z Broome włącznie to były wioski i mieścinki).
Travis porozwoził nas do naszych hostelu i umówiliśmy się półtorej godziny później na targu, który się tradycyjnie odbywa we czwartki i niedziele przy plaży Mindil.
Zdążyłam na zachód słońca i powoli zdjęcia zaczynają mi wychodzić coraz lepsze. Po drodze na plażę zaczepił mnie chłopaczek z Wiktorii (mieszka niedaleko Melbourne), zaprowadził na plażę i podzielił się piwem. Lubię australijską gościnność :)
Samo targowisko to jest totalna jazda. Przede wszystkim uderza zapach potraw z każdego zakątka świata. Od amerykańskich hamburgerów, po australijskie rzeczy z grilla, tajskie, chińskie, japońskie żarcie, słodycze ze wszystkich tych kuchni i "rzeczy dziwne".
Do "rzeczy dziwnych" zaliczał się szaszłyk z krokodyla kupiony w kramie, który się nazywał "Road Kill" (czyli rozjechane na drodze zwierzęta ;) ). No po prostu musiałam coś tam kupić ;) Wcześniej zjadłam tajski makaron z ośmiornicą i kurczakiem w miodzie, a na koniec ryżowe ciasteczko, a raczej coś w rodzaju kulki-galaretki zrobionej z mąki ryżowej. Pycha!
Poza tym kramy ze wszystkim — rękodzieło, malunki aborygeńskie, didgeridoo, ubrania, biżuteria, bicze ze skóry kangura, zęby krokodyla i rekina, paski ze skóry krokodylej, indyjska tandeta, co kto chce. Super miejsce :)
Jutro rano pobudka dość wcześnie, bo mam wycieczkę o 6.30 rano i muszę już wtedy być na dworcu. Na szczęście nie jest daleko, dosłownie 50 m od hostelu.