Niedzielę zaczęłam po Bożemu ;)
Na wyspie jest jeden kościół i to w dodatku chyba nawet katedra. Nawet gdyby dominującą religią w Gwatemali nie był katolicyzm to i tak bym nie miała większego wyboru. W niedziele msze są dwie, o 7.00 rano i suma o 8.00. Tę pierwszą było słychać zanim jeszcze zwlekłam się z łóżka, bo dzwonili na nią co 10 minut od 6.30.
Ja poszłam na 8.00. Też dzwonili, plus przebiliśmy poprzednią tym, ze przy każdym ważniejszym elemencie (wejście, podniesienie itp.) na placyku przed katedrą ktoś (ministranci???) odpalał petardy.
Już na wejściu dostałam w łapę teksty wszystkich pieśni i psalmów przewidzianych na dzisiaj. I w ten sposób pojawił się motyw przewodni dzisiejszego dnia - hiszpański. No tak to może być. Jak mam tekst przed sobą to idzie prawie wszystko zrozumieć.
Kościół nie ma klimatyzacji, ale na ścianach co 5 metrów zamontowane są wiatraki które się ruszają synchronicznie na obie strony. Wbrew pozorom taki system potrafi niezłe wychodzić wnętrze. Ludzie wchodzą całymi rodzinami, witają się z jakimiś pociotkami i znajomymi, gadają na głos, dzieci się bawią, no super.
Śpiewania tez ekstra bo jednak tu trzymają się niższych oktaw niż u nas i dzięki temu nie drze się tylko sam organista, tylko śpiewają wszyscy. Z resztą organisty nie ma, a zamiast niego jedynie babka z czymś z wyglądu jak kontrabas ale z innym dźwiękiem. W każdym razie pośpiewałam sobie bo wszystko się powtarzało po kilka razy, a z tekstem i przykładem sąsiadów wiedziałam jak co wymawiać.
Oprócz petard i woreczków na końcu długiego kija zamiast tacy, kolejna różnicą jest jak podaje się tu dłonie. Nie tak jak u nas, że uścisk zatrzymuje się na kciuku, tylko ściska się tu nadgarstki.
Po mszy najpierw ksiądz poprosił, żeby przed ołtarz przyszli ludzie w intencji których była msza i ci którym się urodziło dziecko albo przyjechał ktoś z rodziny, żeby ich przywitać w parafii. A potem sam przeszedł przez cała nawę i pożegnał się z każdym z osobna.
Przed kościołem resztki petard, stoisko z gorącymi napojami i ciasta i tortille. Trochę mi klimat przypominał to co kiedyś widziałam w Barcelonie. Fajnie :)
Po mszy wróciłam do hostelu i zaczęłam torturować kelnerkę. Uprzedziłam po angielsku ze mój hiszpański jest do d*** a potem zapytałam już po hiszpańsku czy sklepy są otwarte w niedzielę i gdzie jest poczta.
Pani o dziwo zrozumiała i powoli dużymi bukwami zaczęła mi tłumaczyć, żebym poszła do centrum handlowego (co było o tyle proste ze wiem gdzie jest bo ciężko go nie zauważyć). Poczta jest w świętej Elenie - tam gdzie jaskinie. Zostawiam ja na potem, bo miałam nadzieje się tam dostać łodzią, żeby nie brać znów tuk-tuka.
Poszłam do centrum, supermarket taki jak u nas (może z wyjątkiem wojskowego z karabinem przed wejściem), ceny podobne jak u nas, jedyna różnica to owoce. Mają wszystko i mają za fistaszki. Szczęściarze. Kupiłam coś na drogę bo jutro jadę pewnie z 8 godzin do Sempuc Champey, a 2 dni później znów podobna trasa do Antigua Gatemala. Ile miałam zapłacić widziałam kątem oka na ekranie kasy, więc to się nie liczy.
Ale o cenach miałam okazje dosyć gruntownie porozmawiać z moim panem od łódki. Tu jest taki system, że się idzie do portu (a w zasadzie to gdziekolwiek na nadbrzeżu) i ludzie od łódek sami zaczepiają czy się chce gdzieś płynąć. Próbowałam namierzyć takiego który mówi po angielsku, i nawet mi się udało. Zapytałam czy zoo jest czynne w niedzielę? - Tak; Czy tam popłynie? - Tak. Super. Nie przewidziałam tylko, że ten pan jest na końcu kolejki, a tu jest taki system jak u nas z taksówkami - jedzie ten, co jest na początku.
Mój pan na początku okazał się dziadkiem bez zębów na przedzie, władającym jedynie hiszpańskim. Popłynęliśmy. Nie wiedziałam czy w dobrym kierunku bo na mapce tego zoo nie ma. Uznałam, że martwić się będę potem. Za to przyszło mi do głowy spytać o cenę, bo nie zawsze to, co w przewodniku pokrywa się z tym, co w realu. Zwykle jak jest różnica to w tę niewłaściwą stronę. Rejs miał kosztować Q200. Spytałam dziadka ile? Q150. No super, ale w jedną czy dwie strony? Dogadaliśmy się przy pomocy słownika w komórce, że w jedną, ale oczywiście on mnie wiezie w dwie i czeka na mnie godzinę jak zwiedzam zoo. Za Q300.
To mi komplikowało nieco sytuację, bo miałam ze sobą Q334, a wstęp wiedziałam że kosztuje Q40. Postanowiłam zwiedzać najpierw a martwić się później ;)
W zoo próbowałam coś utargować na moją legitymację nauczycielską, ale pan nieszprechajacy po angielsku bardzo próbował mnie nie rozumieć jak coś kombinowałam ze słownikiem po hiszpańsku, więc zapłaciłam normalną stawkę.
Samo zoo troszkę przygnębiające, bo zwierzaki są w zagrodach albo klatkach. Nie widać, żeby im się działa jakaś bardzo duża krzywda, no ale są jednak uwięzione. Luzem łażą prosiaczki i latają większe ptaki - papugi i takie kondorowate coś wielkości naszych orłów.
W zoo mają wszystkie drapieżne koty jakie występują w Gwatemali - koty tygrysie (najmniejsze), oceloty, pumę i jaguara. Przy wybiegu jaguara podczepiłam się pod Niemców, których przewodnik rzucił mu jakieś trawsko do jedzenia i dzięki temu było go widać. Puma się schowała ale resztę widziałam. Podobnie jak tutejszego krokodyla, który miał ryj jak aligator więc nie wiem czy właściwie odczytałam podpis.
Godzina minęła i wróciłam do mojego dziadka. Czekał. Popłyneliśmy z powrotem i przed samym Flores dziadek na chwile zwolnił żeby, co zrozumiałam z pomocą mocnych wymachów ramion, zaproponować mi jeszcze rejs wkoło wyspy. Wykorzystałam okazję, żeby pogadać o tym, ze trochę mi brakuje żeby mu zapłacić już za to, co przepłynęliśmy. Udało mi się zbudować zdanie, że "ja pójdę do mojego hotelu i wrócę z 6 quetzalami". Czas nie do końca przyszły, ale za to oba czasowniki z dobrymi końcówkami plus "volver" jest nieregularny, co przypadkowo pamiętałam więc się nie czepiajcie ;) Dałam dziadkowi to co miałam, wysadził mnie na brzegu (przydało się moje żeglowanie bo zeskoczyłam z łodzi i mu pomogłam zaparkować), wytłumaczył jak najkrócej dojść do mojego hostelu i poszłam.
Wróciłam chyba 10 min później. Z Q20 w garści. Mój bezzębny dziadek był autentycznie wzruszony i mnie wyściskał. Myślał ze nie wrócę czy co?
Poszłam jeszcze naokoło wyspy, żeby zrobić zdjęcia jak zmieniają się kolory w zależności od strony świata i wpakowałam się na panie rozkładające kram z tortillami, sałatkami, piciem i takimi tam. W sumie pora była obiadowa więc stwierdzam, że jak się zatruć to teraz. Wzięłam taki rożek smażony na gorącym tłuszczu nadziewany kurczakiem z marchewką i trzy tortijki z jakimiś sałatkami plus sok z arbuza (z lodem - mam antybiotyk na biegunkę, może prewencyjnie zażyję ;) ).
Ale obok mnie siedziała Amerykanka z Bostonu która wcinała jakiś tort z kremem też z tego samego kramu, a ponieważ ona jak się okazało jest tu od paru miesięcy więc zakładam ze wiedziała co robi ;)
Wróciłam do hotelu wziąć trzeci prysznic z rzędu (jednak mój kurs hiszpańskiego miał rację podając mi to jako "ciekawostkę kulturalną" - oni rzeczywiście się tu myją kilka razy dziennie bo inaczej się nie da ;) )
Wypiłam kawę i akurat była pora na zachód słońca. Pogoda się nie popisała ale żadna strata bo jak skręcałam z mojej uliczki, to się nadziałam na orkiestrę która maszerowała na placyk koło kościoła.
Poszłam za nimi. Chyba jakiś zespół szkolny. Zagrali kilka kawałków - chłopcy na instrumentach dętych i bębnach, dziewczynki na cymbałkach. Parę osób tańczyło na środku przebranych za dużą herod-babę i takie koniki jak nasz lajkonik. Fajnie tak, niby biedny kraik ale potrafią się bawić. Tzn. oczywiście każdy ma tu smartfon w łapie, ale mimo to na ulicach cały czas się coś dzieje. Szczególnie jak dziś w niedzielę.
Aż zrobiłam kolejny spacer wokół - wszystko się świeci, kupa jedzenia na straganach, wszędzie ludzie w dużych grupach ze znajomymi, z każdego miejsca gra muzyka, knajpy wypchane ludźmi... A w Sączu centrum wymarłe.
Inna sprawa, ze pogoda im tu pomaga. Mogłabym mieszkać w takim klimacie. Sauna praktycznie przez całą dobę ale wystarczy byle wiatrak i jest OK, woda w jeziorze cieplutka, pod prysznicem zimna, bo nie ma sensu kąpać się w ciepłej. Od mniej więcej 16.00 wszędzie na horyzoncie się błyska ale nad samą wyspą nie leje. W zasadzie to jedynie wczoraj późnym wieczorem mieliśmy burzę przez może pól godziny, gdzie rzeczywiście intensywnie popadało i raz tak walnęło, że zgasło na chwilę światło. Będzie mi żal stad wyjeżdżać.