Cały dzień w drodze tez może być ciekawy. Już zdążyłam się zgadać z grupką ludzi, którzy też czekali na busik w holu naszego hotelu kiedy się okazało, że jadę z inną firmą. Ale też źle nie trafiłam bo busik się okazał z klimą i telewizorem - raczej tu niespotykany standard.
Do busika w kolejnym hotelu dosiadło się 5 osób - dwie Angielki, które mieszkają od lat w Queensland w Australii, para z Melbourne i bardzo sympatyczna Angieleczka która oszukuje system, bo od lat robi w Oxfordzie doktorat i tylko zmienia obszar zainteresowań jak się kończy dany grant, żeby moc siedzieć w Gwatemali. Przydał nam się bardzo jej płynny hiszpański, bo angielski kierowcy był bardzo podstawowy, a po drodze jeszcze raz się mieliśmy przesiadać.
Miałam w planie pstrykać zdjęcia ale ciężko z busa bo przy większej prędkości w kadrze zostaje słup albo jakieś inne drzewo, a oni tu nie jeżdżą wolno. Poza tym kierowca dał nam pilota od telewizora i dziewczyny odpaliły Życie Pi - śliczny film.
Więc tak dzieliłam uwagę miedzy ekran a to co za szybą. Dziś jechałam na południe, mniej więcej połowę tego dystansu, który widziałam z powietrza, więc miałam okazję zobaczyć jak to wygląda z ziemi.
Na południe od Flores tereny są jeszcze mocno płaskie i przeważają plantacje palm. Wioseczki są ulokowane wzdłuż drogi i wyglądają bardzo podobnie - proste domki z drewna, kryte strzechą lub blachą, ściany surowe - czasem tylko wymalowany taki symbol jak miały brytyjskie samoloty na skrzydłach podczas II wojny światowej - nie wiem czy to ma jakieś znaczenie czy przypadek. W każdej wiosce jakaś drewniana buda oklejona reklamami lodów i piwa, czyli miejscowy sklep, jakiś sklep z naczyniami, jakiś warsztat/stacja benzynowa i kościół. Albo w stylu kolonialnym, wymalowany na biało - zwykle katolicki, albo mniejszy wymalowany na niebiesko - ewangelicki. I w zasadzie to jedyny porządny, murowany budynek w wiosce.
Rolnicy i ich rodziny filigranowe więc potomkowie Majów, dużo psów (to co mi się strasznie podobało - kierowcy mocno zwalniają żeby żadnego nie potrącić), ogólnie sielanka. Naprawdę choć widać ze choć ludzie dysponują tu jedynie najbardziej podstawowym minimum, to te wioseczki są bardzo malownicze.
Potem wyjechaliśmy w bardziej zaludniony teren gdzie czekała nas przeprawa promem skleconym z blachy na drugą stronę rzeki. Nasza Angieleczka, która tu mieszka od paru lat wytłumaczyła, że teraz mimo pory deszczowej jest stosunkowo sucho, ale zwykle ta rzeka o tej porze roku jest dużo większa i po prostu rząd nie ma kasy na inwestycję, bo most by trzeba było wybudować pod katem najwyższej możliwej wody.
Przeprawiliśmy się a dziewczyny wrzuciły kolejny film - tym razem prawdziwą historię ratowania uwięzionych w lodzie wielorybów gdzieś na Alasce. Teren na południe od rzeki zaczął się robić coraz bardziej pofalowany, a w miejsce palm pojawiły się pola kukurydzy i pierwsze plantacje kawy (przynajmniej tak mi się wydaje - takie jakby winnice tylko krzaczki inne).
Po krótkim postoju, na którym wtrąbiłam szaszłyk z wołowiny i ryż z BARDZO ostrym sosem dojechaliśmy do tego "progu" ze skał, który widziałam z powietrza i wspięliśmy się na nieco wyższe tereny. Pagórki tutaj są bardzo strome, wręcz takie szpiczaste "zęby" wyrastające z ziemi, ale wszystkie porośnięte bujną zielenią. O dziwo kukurydza też na nich rośnie, wygląda na to, że wszystkie zbiory są robione ręcznie bo nie wyobrażam sobie maszyn na takiej stromiźnie.
Dojechaliśmy do Coban gdzie zatrzymaliśmy się na ponad godzinę w restauracji bo czekaliśmy na ludzi z Antigua, którzy mieli do nas dołączyć i potem wspólnie, jednym autobusem, mieliśmy pojechać do Languin. Pożegnaliśmy Angieleczkę, trochę pogadałam z dziewczynami z Queensland i zjawiła się druga grupa.
Zapakowali nas w większy bus i na szczęście trafiło mi się miejsce przy oknie. Na szczęście, bo zaczęła się najbardziej widowiskowa cześć trasy. No kurczę, maja tu widoki! Coś takiego jak nasza Trasa Flisacka tylko ze trzy razy dłuższa, bardziej stroma i z większymi przewyższeniami.
Nie wiem co mi wyjdzie ze zdjęć bo w busie były przyciemniane szyby. Ale kierowca parę razy stanął w bardziej widowiskowych miejscach i mieliśmy czas odsunąć szyby i coś próbować sfotografować. "Spróbować" bo ani aparat ani komórka nie potrafiły sobie poradzić z różnicą oświetlenia. Dynamiczne niebo z wybudowanymi cumulusami i wszystkie odcienie zieleni na wzgórzach. Mam nadzieje, że w drodze do Antigua będzie podobnie.
Droga zrobiła się węższa i zamiast asfaltu pojawił się szutr. Zaczęliśmy zjeżdżać coraz bardziej ciasnymi serpentynami w dół. Co jakiś czas zatrzymywaliśmy się, żeby kogoś przepuścić albo, raz, poczęstować innego kierowcę benzyną. Ja i ten gościu z Melbourne zgadaliśmy się z Węgrem, który tu mieszka od ponad roku bo ma gwatemalską narzeczoną. Wcześniej mieszkali i pracowali razem w Londynie. Teraz on pracuje w firmie jej ojca, która zajmuje się handlem kawą. Powiedział nam trochę przydatnych rzeczy o Antigua.
W końcu dojechaliśmy do Languin. Taka malutka wioseczka z jedną główną ulicą. Ledwo autobus się zatrzymał, zostaliśmy otoczeni przez kierowców, którzy mieli nas zawieźć do hoteli. Ale najpierw musieliśmy się dostać do naszych dużych bagaży, które w tym drugim busie jechały na dachu powiązane sznurkiem i płachtą brezentu. Dostałam swój plecak, pożegnałam się z Australijczykami i Węgrem i poszłam za moim panem kierowca pickupa.
Okazało się, że transport odbywa się NA pace samochodu. Kierowca pomógł mi i takiemu drugiemu Brytyjczykowi wrzucić bagaże na pakę i samym tam wleźć i ruszyliśmy. Do El Portal (naszego hotelu) z Languin jest jakieś 40 min. drogi. Szutrowa droga. Wąska. Serpentynami. Wśród niesamowitych krajobrazów. W zapadającym zmroku.
Wydawało mi się ze poprzedni pan kierowca był znakomity. Ten go przebił. Nie wiem na ile są przekłamane odczucia jak się stoi NA samochodzie, zamiast siedzieć w środku, bo pierwszy raz to robiłam, ale nie sadzę żebyśmy schodzili poniżej 50km/h. Zabraliśmy jeszcze dwójkę lokalnych mieszkańców.
Niesamowite uczucie. Temperatura taka jak w czerwcowa noc wieczorem przy ognisku - tu na wzgórzach jest zdecydowanie chłodnej niż we Flores, choć nadal całkiem komfortowo się siedzi w krótkim podkoszulku. Cykady. Powietrze pachnące ale inaczej - mieszanka żywicy i ogniska. Wschodzące gwiazdy na niebie i w oddali obowiązkowa burza. Bajeczny mają ten kraj. Próbowałam robić zdjęcia z paki ale w szarówce zmroku nie było sensu. Raczej spróbuję jak będę zjeżdżać stad we środę rano.
Mój hotel jest ulokowany praktycznie 100 metrów od wejścia do parku Sempuc Champey. Mam osobny pokój, a właściwie całą malutką drewnianą kabinę, tuż obok restauracji. Domeczek jest na skarpie, więc pod sobą mam trochę lasu, a na dole rzekę. Zabukowałam już wycieczkę po parku - pływanie w "basenach-tarasach", które tworzy woda wodospadu, jaskinie i spływ na oponie. Pośrodku dnia mamy wrócić do hotelu na lunch. Teraz siedzę w restauracji i piję zasłużone piwo ;)
Dałam się zbałamucić lokalnemu chłopczykowi, który jest w wieku Helenki i sprzedaje tu domowej roboty czekoladę. Kupiłam od niego trzy kawałki i pokazałam trochę zdjęć na ipadzie, który go bardzo zainteresował. Miałam jakieś rodzinne, więc przy okazji poćwiczyłam słownictwo związane z rodziną: "To mój brat, to moja bratanica a to mój pies" ;)
Znaleźli się też moi nowi znajomi z dziś rana. Dosiadłam się do nich i jeszcze z godzinę fajnie sobie porozmawialiśmy przy piwie. Jutro idziemy razem na baseny.