No, to był dzień!
W zasadzie, to zaczęło się od nocy bo mieszkam w domku, nad rzeczką, w dżungli. Cykady to norma, ale koło północy zaczęły się wydzierać howling monkeys - tutejsze małpy które wyją w dosyć specyficzny sposób. Prawie jakby to był jakiś duży kot, jaguar czy coś. Fajnie zasypiać w takiej oprawie.
Rano spotkaliśmy się na śniadaniu z bandą z wczoraj. Wyprawa do parku zaczynała się się dopiero od 10 więc mieliśmy czas jeszcze pogadać. Spora grupa tez jedzie do Antigua, ale chyba innymi busami. Dołączyły do nas jeszcze dwie Kanadyjki z Quebecku i para Australijczyków.
Dzisiejsza wycieczka dzieli się na dwie części. Najpierw robi się punkt widokowy i kąpiel w basenach, potem 45 min. (które tu oczywiście trwało półtorej godziny) na lunch i po nim, w drugiej części, jaskinie i spływ na oponach. Przewodnik uprzedził nas żeby wziąć dużo wody bo wspinaczka jest stroma, jest gorąco i super duża wilgotność. No i idzie się 45 minut.
Rzeczywiście dało nam w kość. Nie wiem w jakiej jednostce miary gość podał dystans, ale padła liczba 800 w górę, w sensie przewyższenie do pokonania. Mam małe wyobrażenie co mnie może czekać przy wspinaczce na wulkan.
Z góry był widok na Semuc Champey. Ciężko wytłumaczyć co to właściwie jest. Z gór spływa rzeka, która w jednym miejscu wydrążyła sobie szczelinę i przez kolejne 300 metrów płynie pod ziemią. Jednocześnie z innego zbocza spływa strumień, który rozlewa się na tym 300 metrowym kamiennym "moście" w szereg coraz niżej schodzących lagun. Czyli woda nad wodą.
Z punktu widokowego widać te laguny. Schodzi się z niego dosyć ostro w dół kolejne 30 min. a z poziomu najwyżej położonej laguny widać wodospad tej pierwszej rzeki. Dawniej można było dojść w miejsce skład widać jak wlewa się pod ziemię, ale trasa została zamknięta po tym jak wpadło tam 4 turystów i zginęło wciągniętych pod skały.
Zostawiliśmy plecaki i aparaty w drewnianych szafach i przez kolejne chyba półtorej godziny poszliśmy pływać w lagunach. Biorąc pod uwagę ze byliśmy wszyscy totalnie mokrzy z potu po wspinaczce, to był całkiem dobry pomysł.
W każdej lagunie trochę pływaliśmy, plus nasz przewodnik pokazywał nam ciekawsze miejsca, a także jak dostać do laguny niżej. W większości miejsc oznaczało to albo zsuniecie się po naturalnej rynnie ze skał, albo skok z może 2-3 metrowego wodospadu. Rynny odradzał, bo jednak są dosyć kamieniste i można się mocno otrzeć. Więc pomiędzy pierwszym i drugim basenem skoczyłam. Trochę mnie mnie wyciągnęło pod skały, ale woda jest tam super przejrzysta więc łatwo było wypłynąć na powierzchnie.
W drugiej lagunie są dwa miejsca gdzie można wpłynąć pod skały wodospadów. Jedno maleńkie gdzie się nie wpychałam bo prześwitu jest tam może 15 cm, więc albo trzeba zanurkować, albo wpłynąć z nienaturalnie przechylona głowa tak żeby nos był na wierzchu. Za to wpłynęłam do drugiej, większej, która była bardziej nawisem skalnym niż jaskinią.
W ostatniej lagunie jest kilkunastometrowa trasa gdzie wejście przypomina tę pierwszą jaskinię, potem przestrzeni nad lustrem wody robi się więcej, więc można mieć głowę na wierzchu, ale żeby wypłynąć trzeba zanurkować w dwóch miejscach. To odpuściłam. Nie lubię nurkować. Choć po dzisiejszym dniu koniecznie będę się tego musiała nauczyć.
Trochę już wychłodzeni i głodni poszliśmy do naszego ośrodka na lunch. Zbrataliśmy się jeszcze mocniej czekając na żarcie, które jak tu zwykle spóźniało się dobre pól godziny i jakoś tak nam zeszło z Australijczykiem Benem na temat futbolu australijskiego <3
W końcu po jedzeniu pojawił się nasz kolejny przewodnik. Tym razem nie było mowy o aparatach czy jakiś ubraniach, mieliśmy zabrać jedynie stroje kąpielowe i ewentualnie sandały z zapięciem na kostkę. Wzięłam jedynie pareo (dzięki Halinka!) bo nas uprzedzili, ze w jaskiniach będzie chłodniej, więc chciałam mieć się w co owinąć już po. W drugą łapę dostaliśmy nadmuchane dętki, na których mieliśmy spływać na końcu.
Oczywiście schodząc do jaskiń można mieć czołówkę. Ale tutaj tradycyjnie idzie się z zapalonymi świecami. Odłożyliśmy opony, w łapę każdy dostał świecę, a ja zakutlalam pareo w coś rodzaju turbanu na głowie żeby mi nie zmokło. I poszliśmy w głąb czeluści :)
Początek nie był taki trudny. Ot, woda po kolana, a potem po pas. No a potem się zaczęło.
Najpierw odcinek, który trzeba było przepłynąć. Wzdłuż ścian była rozciągnięta lina, żeby w razie czego można się było chwycić i żeby łatwiej było wejść i zejść z kamieni do głębszej wody. Potem pojawiła się drabina obok wodospadu. Można było albo wyjść tą stromą drabiną, albo wspinać się po linie z supłami środkiem samego wodospadu. Wybrałam drabinę.
Potem było strome zejście z drugiej strony. Jeszcze dwa odcinki które trzeba było przepłynąć, i gdzie hurtowo zaczęliśmy topić nasze świeczki. Na szczęście nawet mokre zapadały się ponownie jak od kogoś odpalaliśmy. Na końcu było oczko wodne - głęboka studnia, do której można było skakać z 3-4 metrów, jeśli ktoś się wspiął na skałę nad. Wybrałam rolę obserwatora, bo nie lubię nurkować.
Brytyjczyk Lee którego poznałam wczoraj, i który dziś był naszym ulubieńcem bo miał kamerę GoPro w wodoodpornym etui, skoczył. Podobnie jak nasz Włoch Lorenzo, dwie Izraelki, Szwedka i Charlotte - ta Niemka którą poznałam wczoraj. Za to trochę mi poprawiło humor, ze Australijczyk Ben tez odpuścił ;)
Wracaliśmy ta samą drogą. Tzn. nie do końca. Przy tych dwóch drabinach i wodospadzie przewodnik poprowadził nas do innej szczeliny. Na dłuższą chwilę ruch się zablokował, nie wiedzieliśmy dlaczego, ale wydedukowaliśmy w żartach, że pewnie jest przed nami jakaś masakra i ludzie mają pietra. A potem usłyszałam od Lee idącego przede mną, że musi być jakaś gruba sprawa skoro przewodnik zbiera od ludzi świeczki...
Na górze nie wyglądało to jakoś szczególnie. Po prostu wąski otwór na górze jakby małej rynny, gdzie z góry się lala woda, więc trzeba było przez tę taflę spływającej wody przełożyć głowę. Lee poszedł przodem, zniknął i potem dłuższą chwilę przewodnik wisiał głową w dół w drugiej szczelinie, żeby mu podać świeczkę. A potem była moja kolej.
Przewodnik pokazał mi jak usiąść, gdzie się chwycić ręka za skalę i kazał ruszać. Za tą taflą wody było kompletnie ciemno więc nawet nie wiedziałam w co się pakuję.
Wpakowałam się w zeskok. Może ze 2 metry. Z nurkowaniem. Znów mnie wciągnęło pod skałę, tyle że tu było kompletnie ciemno, więc nie wiedziałam gdzie jestem i gdzie płynę. No ale ciało zawsze idzie w górę, więc jak walnęłam głową w skałę, to już miałam jakąś orientację i wypłynęłam wzdłuż tej ściany do góry. Chwilę mi zajęło wyplucie wody i podpłyniecie do szczeliny, gdzie przewodnik podawał świece. Już rozumiałam dlaczego Lee zajęło to tyle czasu. Dobrodziłam do płytszego miejsca gdzie ci co już skoczyli czekali na resztę i każdy miał mniej więcej podobne wrażenia. Zorientowałam się, ze prąd zaciągnął mi z głowy pareo (sorry Halinka :() ale przynajmniej uratowało mi skalp. Szwedka za mną wynurzyła się ze sporym guzem. Fajne to było i cieszę się, że to zrobiłam, ale jakby tam było jaśniej i wiedziałabym co mnie czeka, to wątpię żebym zaryzykowała.
Do wyjścia już nie było daleko - tylko jeden odcinek do przepłynięcia i byliśmy znów w świetle dziennym.
Teraz pora na opony. Tu już luzik. Siada się na takiej i przez kolejne paręset metrów spływa się w dół rzeki. Jak koty wszyscy wygrzewaliśmy się płynąc w słońcu środkiem nurtu. W miejscu gdzie rzeka zwalniała czekał na nas przewodnik, żeby nam pokazać jak dojść do hotelu.
Z oporami pod pachą, znów mięliśmy kawałek stromo w górę wśród rosnącej na zboczu kukurydzy. Bardzo fajny klimat - taka wijąca się przez plantację ścieżka.
Do hotelu nie było daleko, ale po drodze jeszcze był most. Osiem metrów nad tą rzeką, którą właśnie płynęliśmy na oponach. Na mostku wszechobecny tu patrol żołnierzy i amatorzy skakania do wody.
Naszej grupie zapaliły się oczka. Pierwszy skoczył Włoch. Potem jedna z Izraelek. Potem Szwedka i Niemka razem. Lee się wahał, ale w końcu złapał mocniej GoPro w łapę i też skoczył. Kilku miejscowych też. Jeden z żołnierzy. Tłumek na mostku zaczął topnieć ale nie czułam presji widząc jak nasi Australijczycy klasycznie dla siebie rozwalili się na oponach na środku mostku i skupili na dopingowaniu innych. Brakowało tylko piwa w garści. W końcu dowlekliśmy się do hotelu.
Każdy myślał jedynie o prysznicu (zimnym bo tu, podobnie jak we Flores nie ma ciepłej wody, bo w sumie niepotrzebna) i czymś do jedzenia. Użyczyłam prysznica w moim domku Charlotte, a potem poszłam się rozgrzać gorącą czekoladą. Baaaardzo słodka, ale super. Powoli cała nasza banda się zeszła do restauracji i teraz ostatnie 2 godziny przegadaliśmy przy kolacji. Mam zaproszenie do Tajwanu. Dałam Australijczykowi Benowi hasło do mojej subskrypcji meczów AFL, bo moja drużyna nie weszła do finałów, a jego tak, a w Ameryce łacińskiej nie ma jak oglądać.
Pozbieraliśmy wszyscy kontakty, żeby sobie nawzajem wysłać zdjęcia z dzisiaj i pewnie będziemy planować trekking na wulkan Pacaya też razem, bo prawie cała nasza grupa jedzie teraz do Antigua. Jutro czeka mnie wczesne wstawianie. Transport do Languin mam stąd o 7.00, a o 8.00 stamtąd jedzie bus do Antigua. No a jeszcze wcześniej trzeba zjeść śniadanie. Bardzo fajny dzień :)