Rano Port Campbell przywitał nas deszczem, ale mimo to pojechaliśmy jeszcze kawałek na zachód wybrzeżem, żeby zobaczyć inne formacje skalne. To się wydaje aż niesprawiedliwe — dosłownie co 300-500 metrów jest zjazd z szosy i kolejne super miejsce widokowe. Mają szczęście kangurożercy ;)
Zrobiliśmy jeszcze pętelkę trochę w głąb lądu, bo Brendon chciał mnie zabrać na "farmę serową", żeby na śniadanie zjeść świeże owcze i krowie sery. No ale mieliśmy pecha i niestety wszystko było pozamykane z powodu "poza-sezonu". Wędzone węgorze w kolejnej wiosce też występują jedynie w sezonie (grudzień-kwiecień) ale za to były świeże, jeszcze żywe i Brendon kupił 4 sztuki do domu. Za 20 dolców wszystko. W przeliczeniu na nasze wychodzi 15 zeta za sporego węgorza. Jednak nie wszystko w Australii jest drogie ;)
Wróciliśmy na wybrzeże, aby jeszcze raz sfotografować "Apostołów". Tym razem słoneczko łaskawie zgodziło się na chwilę wyjść zza chmur i mam podobne ujęcia jak wczoraj, ale z trochę lepszym światłem.
Zobaczyliśmy też "London Bridge" (most londyński) - skałę, która WYGLĄDAŁA jeszcze parę lat temu jak most, ale jedno z jej "przęseł" się urwało pewnego dnia. Z tablicy dowiedzieliśmy się, że wtedy inaczej były wytyczone ścieżki na klifach i można było na "most" wchodzić, więc w momencie zawalenia się tej półki skalnej, na jego najdalej wchodzącej w morze części było dwoje turystów. Zostali odcięci na nowo powstałej wyspie i trzeba ich było ewakuować helikopterem. Ale i tak mieli niewiarygodnie dużo szczęścia — odcinek, który się zawalił miał około 30 metrów długości. Równie dobrze mogli być w jego połowie. Ciekawa jestem czy po tym wydarzeniu jeszcze się kiedyś odważyli chodzić po klifach ;)
Na wybrzeżu można by spędzić całe dnie, ale chcieliśmy być w Geelong koło 17 więc trzeba było wracać. Odbiliśmy na drogę w głębi lądu, bo Brendon chciał mnie zabrać w jeszcze jedno miejsce.
Pamiętacie jak wczoraj pisałam o Parku Jurajskim? I że roślinność jest taka, jak powinna być, tylko dinozaurów brakuje? No to dziś miałam dinozaury ;)
Pojechaliśmy do parku linowego w Otway National Park (http://www.otwayfly.com)
Na tym obszarze Australii zachowały się małe fragmenty czegoś, co się nazywa "moderate climate rainforest" czyli las deszczowy w chłodnym klimacie. Na północy, w okolicach Darwin są tropiki, więc lasy deszczowe mają przewagę palm. Tutaj to, co rośnie, wygląda jak z okresu dinozaurów.
Przede wszystkim drzewa gums — podobne do tych na pustyni, które "dusiły" własne gałęzie, jeśli taka była potrzeba, tyle że wielokrotnie wyższe i ponieważ tu jest pełno wody (największa średnia opadów w całej Australii), więc nie muszą nic dusić. Oprócz nich jest blackwood, bloodwood i eukaliptusy różnych odmian, a wśród nich mountain ash, który jest najwyższym drzewem na świecie. Największe okazy osiągają między 70 a 100 metrów wysokości.
W Otway wybudowano ścieżkę, która prowadzi w pierwszej części po ziemi, a potem całą serią metalowych kładek coraz wyżej w korony drzew :) Oprócz tego jest wieża widokowa, która jak drzewo się chwieje na wietrze i długa kładka na jednym przęśle po środku, więc idąc nią, wszystko się buja.
Na ziemi wije się gęsta plątanina paproci wszelkiej maści — od tych na pniu, po malutkie paprotki z pojedynczymi listkami, które rosną na korze drzew i wyglądają jak strączki zielonego groszku. Środkowe piętro jest zdominowane przez mchy i porośla zwieszające się z konarów, a u góry są korony mountain ash.
W jednej części tego "ziemnego fragmentu" ścieżki wśród zarośli wstawione są dinozaury z plastiku. Trochę to kiczowate, ale nie da się ukryć, że wyglądają jak stąd. Łatwo sobie wyobrazić jak Ziemia mogła wyglądać w tamtych czasach, patrząc na ten typ roślinności.
Mam tylko nadzieje ze z czasem zamienią plastik na laserowe obrazy 3D rzucane na pył wodny albo coś w tym stylu.
Przejście całej ścieżki zajęło nam godzinę i nie mieliśmy już czasu na drugą dostępną tu opcję. Podobna trasa jest poprowadzona przez cały park, ale w formie lin, po których się zjeżdża tyrolką :))) Widzicie Braciszki i Siostrzyczki, musicie tutaj przyjechać ;)
Już na przedmieściach Geelong stanęliśmy jeszcze na chwilę w centrum Aborygeńskim. Aborygeni tutaj robią zupełnie inne wrażenie niż np. w Alice Springs. Tutaj są o wiele bardziej "ucywilizowani". Wiem, że to okropne słowo, ale chodzi mi o to, że zachowując swoją kulturę, jednocześnie są wykształconymi członkami społeczeństwa.
Dobra, trzeba iść spać. Jutro muszę się wymeldować z pokoju przed 10, więc jeszcze mnie czeka wczesne wstawanie, żeby przepakować plecaki. Teraz prysznic i łóżeczko.
Napisałam maila do cioci Danki. Jeśli już odespała lot do Australii może uda nam się jutro spotkać na kawę.