Pierwszy dzień Great Ocean Road.
Początek jak u Kafki. W stronę oceanu jedzie się przez Geelong, więc nie było sensu, żeby Brendon po mnie przyjeżdżał, dlatego miałam złapać pociąg podmiejski tam się z nim spotkać. Ale nie przewidzieliśmy, że w niedzielę wszystko jedzie trochę inaczej. O godzinie siódmej, kiedy zwykle odjeżdża pierwszy pociąg, stacja Southern Cross, była jak wymarła. Kasy zamknięte, informacja zamknięta, a najgorsze, że wszystkie plany odjazdów itp. są elektroniczne, wiec nigdzie nie można było sprawdzić grafiku, bo wszystkie tablice były martwe — wyświetlały jedynie "proszę czekać na ogłoszenia spikera"... którego też nie było.
W końcu, kiedy cześć przybytków w końcu zaczęła otwierać swoje podwoje, próbowałam się dopytać czym i jak mogę dojechać do Geelong. Ale jak za najlepszych czasów PRL-u jedna osoba odsyłała mnie do drugiej. Po godzinie takiej zabawy w końcu Brendon po mnie przyjechał i wróciliśmy na wybrzeże.
Great Ocean Road wije się od miejscowości Torque i kawałek dalej Lorna (skąd pochodzi rodzina Brendona) przez dziesiątki kilometrów wybrzeżem. Została wybudowana przez weteranów wojennych, kiedy rząd australijski szukał zajęcia dla młodych mężczyzn wracających z I wojny światowej do domu. Mieli do dyspozycji łopaty, kilofy i taczki. A wykuli w skale kilkudziesięciokilometrową drogę. I jest przepiękna.
W miejscach, gdzie do zatoki uchodzą lokalne rzeki, droga poprowadzona jest samym skrajem plaży, w innych miejscach wcina się w skałę coraz wyżej, osiągając 118 metrów w najwyższym miejscu — Teddy Lookout (na tym odcinku, którym jechaliśmy), a na całej długości drogi - 160 m.
Erskine Falls
Zboczyliśmy z drogi w okolicy Big Hill, żeby zobaczyć wodospad Erskine. Woda spada z wysokości 30 metrów. Ale nie to robi największe wrażenie, tylko typ roślinności. Znów drzewa gums, ale inne niż na pustyni, o wiele wyższe. Plus eukaliptusy. I do tego coś, co się nazywa tree fern, czyli paproć drzewiasta. Krajobraz jak z Jurassic Park, tylko dinozaurów brakowało. ;)
W Lornie zatrzymaliśmy się na przekąskę przed obiadem, świeże ostrygi :) Fajnie tutaj mają z owocami morza, dużo i w miarę tanie. Potem obiad — rybę z frytkami — zjedliśmy w Apollo Bay.
Cape Otway
Latarnia morska i małe muzeum dokumentujące prace przy oznaczaniu tutejszych zdradliwych wód, plus garść informacji o statkach, które się rozbiły w tej okolicy.
Do Apostołów — tych widowiskowych pojedynczych skał wystających z oceanu dojechaliśmy na zachód słońca, ale zdążyło się do tego czasu zachmurzyć, wiec ciężko było wydusić coś z aparatu. Jutro podjedziemy tam jeszcze raz zobaczyć je za dnia.
Robiłam zdjęcia, ale (znów się powtarzam) ciężko te krajobrazy ująć na fotkach.
Teraz spać, moje współlokatorki z hostelu w Melbourne hałasowały całą noc (jedna chora i kaszlała, dwie się wyprowadzały i musiały się oczywiście pakować przez pół nocy).
P.s. Już jestem w Melbourne, ale muszę dopiero opisać, co się działo drugiego dnia. Wyślę trochę później.