Kolejny wpis

Poprzedni wpis

Migawki

Kolejny wpis

Poprzedni wpis

W sumie podróżowanie Greyhoundem nie jest w niczym bardziej ekscytujące niż PKS-em, więc się nie będę o tym rozpisywać.

 

Jedynie rano, zaraz po wschodzie sÅ‚oÅ„ca zatrzymaliÅ›my siÄ™ w Aileron Roadhouse, gdzie atrakcjÄ… jest orzeÅ‚. Siedzi w zagrodzie razem z pieskami wÅ‚aÅ›ciciela. RÄ…bnÄ…Å‚ w ciężarówkÄ™ i zÅ‚amaÅ‚ skrzydÅ‚o, nigdy nie bÄ™dzie już lataÅ‚. No i wÅ‚aÅ›nie może dlatego ma sens dobijanie rannych zwierzÄ…t. On przeżyÅ‚, ale żyje w niewoli jak kura. Poza tym orÅ‚y Å‚Ä…czÄ… siÄ™ w pary na caÅ‚e życie, wiÄ™c jego/jej partner do koÅ„ca życia też już bÄ™dzie sam... Smutne to trochÄ™.

 

Aha, na innym postoju w nocy widziałam wreszcie na żywo słynną cane toad (czyli trzcinową ropuchę). To jest sztucznie wprowadzone stworzenie do ekosystemu australijskiego i obecnie najgorszy szkodnik, zabijany bez litości.

 

Historia w skrócie:

W latach 60 Australia postawiła na produkcję trzciny cukrowej w tropikalnym rejonie. Wszystko szło dobrze, ale uprawy zaatakował szkodnik — chrząszcz jakiś, nazwy nie pamiętam. Ponieważ już wtedy zaczynały się ruchy proekologiczne i nikt nie chciał trzciny opryskiwać chemikaliami, naukowcy podeszli do tego inaczej. W Ameryce Środkowej (Portoryko) plantatorzy borykali się z podobnym problemem i w końcu wprowadzili ropuchę, która żywi się chrząszczami. I po kłopocie. To samo zrobiono w Australii.

 

Ale czy to inny klimat, czy ropuszkom coś się odwidziało, chrząszcze owszem jadły na początku, ale potem przestawiły się na inną dietę i w dodatku zaczęły się rozmnażać na potęgę.

 

To dopiero połowa problemu. Żabcie mają jadowe gruczoły za uszami. Więc wszystkie zwierzęta, które mogły by być ich naturalnymi wrogami w środowisku, nie są w stanie ich wytępić. Ptaki, gady, dingo itp. umierają po zjedzeniu ropuchy, a inne zwierzęta po zjedzeniu padliny tych, które się zatruły jadem. Teraz zostały wdrożone bardzo ścisłe przepisy mające na celu zapobieganie rozprzestrzenianiu się ropuch. Każda należy zgłosić służbom, które się zajmują kontrola szkodników.

 

Ponieważ byÅ‚ Å›rodek nocy wiÄ™c ja i Australijka, która jechaÅ‚a ze mnÄ… w autobusie "zgÅ‚osiÅ‚yÅ›my" obecność ropuch maÅ‚emu synkowi Aborygenki pracujÄ…cej na stacji. ChÅ‚opczyk biegaÅ‚ z plastikowym karabinem maszynowym i strasznie siÄ™ ucieszyÅ‚, że ma w koÅ„cu jakiÅ› żywy cel, z którym może siÄ™ pobawić ;)

 

Alice Springs

Malutkie, sympatyczne miasteczko. Dosłownie kilka uliczek na krzyż. Dziś był niedzielny jarmark na głównym deptaku. Kilka stoisk, na samej ulicy galeria sztuki jedna obok drugiej.

 

Poszliśmy na spacer po centrum z Wiktorią. Dziewczyna jechała Greyhoundem też z Darwin, po drodze słyszałam niemiecki, na dworcu okazało się, że mieszkamy w tym samym hostelu, więc całą drogę rozmawialiśmy po angielsku. Dopiero przy meldowaniu się w recepcji ja zauważyłam, że ona ma polskie nazwisko, a ona, że ja mam polski paszport!

 

Okazało się, że co prawda urodziła się w Niemczech, ale oboje rodziców ma Polaków, do Polski jeździ na święta do rodziny w Zielonej Górze, i ogólnie się ucieszyła, że po 4 miesiącach tutaj spotkała kogoś, z kim może porozmawiać po polsku.

 

A na dokładkę to mieszkała w tym samym hostelu w Darwin co nasze trzy Niemki z pierwszej wycieczki: Laura, Dominique i Elina!!!

 

No więc poszłyśmy na spacer po Alice. Po godzinie nie miałyśmy już gdzie iść, więc wypiłyśmy po kawie i wróciłyśmy do hostelu (mój pokój był gotowy wcześniej, ale Wiktoria musiała czekać na swój). Po drodze znalazłyśmy katolicki kościół i okazało się, że w niedziele są aż trzy msze i możemy jeszcze zdążyć na wieczorną o 17.30.

 

Coś schrupałam na lekki lunch i poszłam po raz drugi do centrum na zakupy. Jeśli miałam coś kupić ze sztuki aborygeńskiej to tu. No i trafiłam na obraz, w którym się zakochałam. Cena 750 dolarów. Właściciel galerii widział, że naprawdę się napaliłam, ale cena mnie nie puszcza. Więc mi znalazł dwa inne, mniejsze obrazki o podobnej tematyce, tej samej artystki, i w przystępnej cenie — po 150 dolarów każdy. Ale to nie było do końca to. Podobał mi się ten duży.

 

Facet zaproponował mi za niego cenę 490 dolców. A potem zaprowadził do drugiej swojej galerii, gdzie zobaczyłam jeszcze dwa inne genialne obrazy, oba zgodził mi się opuścić do 500 dolców sztuka. PRAWIE je kupiłam. Ale, hmm, jednak to dużo. Wiec odpuściłam na koniec.

 

Jego strona www: www.irantiartgallery.com.au

 

Jeszcze na nią nie wchodziłam, więc nie wiem, co tam ma, ale może będzie zdjęcie choć jednego z nich. W galeriach tutaj nie wolno niczego fotografować.

 

Inna sprawa, że absolutnie zachwyciłam się jeszcze innym obrazem - "Stworzenie Gwiazd". W innej galerii. Za 11 tysięcy dolarów... Bracik, mam to, co Ty — zawsze podobają mi się najdroższe rzeczy w sklepie ;) Aha, a w tej drugiej galerii po polsku przywitała mnie właścicielka. Irena :)

 

No, a potem poszłam na mszę. I to dopiero był totalny odjazd!

 

Kościół pełen, co mnie miło zaskoczyło, biali, Japończycy i Chińczycy, Aborygeni, ludzie o urodzie z Indonezji, ciekawa mieszanka. Przy wejściu dostaliśmy czytania po angielsku, cała liturgia tez była po angielsku wyświetlana na telebimie.

 

Z kartki wynikało, że głównym księdzem tutaj jest facet o bardzo polskim nazwisku, ale mszę prowadził duchowny Aborygen, a czytania czytał ktoś, kto wyglądał na Hindusa. Chór i organista — Hindusi i Aborygeni.

 

Super msza. WesoÅ‚o, dużo Å›piewania, dzieciaki latajÄ…ce po caÅ‚ym koÅ›ciele. Komunia — opÅ‚atek i wino, nie tak jak u nas. A winko caÅ‚kiem dobre ;)

 

Umówiłam się z Wiktorią, że się spotkamy na mszy, więc znów wracałyśmy do hostelu razem, rozmawiając po polsku, i znów niespodzianka. Podszedł do nas starszy facet i przywitał się po naszemu! Kolejny Polak. Na stałe od 20 lat mieszka w Perth, ale córkę ma w Broome i właśnie z Broome przywiózł ją do Alice na jakiś obóz. A ogólnie to pochodzi z Krosna.

 

Świat jest mały! I to bardzo!!!

 

Jutro początek ostatniego "terenowo-biwakowego" etapu. Najpierw "kanion królewski" - trzy godziny chodzenia po skałach i wieczorem biwak (swagi, spanie pod gwiazdami), drugi dzień parę miejsc i camping pod Uluru. Dzień ostatni to zwiedzanie galerii skalnych i obejście monolitu, i potem powrót do Alice.

 

Jutro zasięgu i internetu nie będzie, może uda mi się wysłać coś z biwaku pod Uluru. A jak nie to potem z Alice.

 

Greyhound: Alice Springs

04 września 2011