Wtorek (nadal na dworcu w Nashville)
Na Facebooku jest grupa "Greyhoundy są do dupy". Wiem, bo miałam 2 godziny żeby ją znaleźć... Zwracam honor Chicago. Tu dopiero jest cyrk. Mój autobus już jest spóźniony o 2 i pół godziny. Na przesiadkę w Atlancie mam godzinę i 15 minut. Więc najprawdopodobniej nie złapię busa, który jedzie do Savannah. Nikt nic nie wie. Nikogo nic nie obchodzi. Odpowiedzi na pytania ograniczają się do "nie wiem, ja tu sprzątam" i "nie wiem, zapytaj tamtego". Pracownicy toczą się z prędkością ślimaka z reumatyzmem i oczywiście albo kubek z napojem albo buła w łapie.
Dobra jest autobus. Teraz okazało się jeszcze, że sprzedali za dużo biletów i była pyskówka o ostatnie miejsce. Ja kupowałam miesiące wcześniej więc zawsze wchodzę pierwsza (tzn. po babkach z dziećmi i inwalidach).
Oho, teraz kierowca zamiast jechać poszedł naprawiać prąd w gniazdkach przy siedzeniach. Jasne, są przecież priorytety... Kibel też nie działa. Ogólnie jakby ktoś urządził konkurs co by tu jeszcze spieprzyć.
Na plus - można się fajnie zbratać z ludźmi i znaleźć męża ;) Miałam już dwie propozycje matrymonialne. Najpierw jakiś z pochodzenia Włoch, który był kiedyś we Wrocławiu i Zakopanem. Ale interesuje się horoskopami i astrologią więc się pożegnaliśmy. A potem trafiłam na dwukrotnego weterana z Wietnamu i Korei. Dziadek obiecał, że mnie obwiezie po całych Stanach. Interesująca propozycja. ;) Poznałam też dwóch Francuzów, którzy na pewno nie złapią rano samolotu. I jednego prawnika z Atlanty. Teraz obok mam Latynoskę - bardzo wyszczekaną babkę z milionem tobołków, ale przynajmniej zanosi się na wesoła podróż. Nie wiem jak ten kraj jeszcze się nie rozwalił jeśli wszystko tu tak działa. Za to wiem czemu na plantacjach czasem przydawał się bat. Mi jest kompletnie obojętne jak człowiek wygląda, ale jakiegoś minimalnego poziomu kumatości jednak wymagam!
I na koniec jeden cudny wizualny absurd - bardzo tęga pani na wózeczku dla otyłych z różowo-złotą tiarą we włosach. Bo tak!
(Atlanta)
Kolejny dworzec. Być może jednak pojadę do Savannah bo ten autobus, na który już jestem spóźniona o pół godziny jeszcze nie przyjechał... Zaczynają się przydawać moje doświadczenia z Gwatemali. Oczywiście tablic z kursami nadal nie ma. Można się czegoś dowiedzieć jedynie chwytając kogoś za rękaw i pytając, ale na szczęście ci tutaj maja +10 punktów do kumatości. Ale nie chcę chwalić dnia, jeszcze nie dojechałam. W każdym razie jak ktoś szuka mocnych wrażeń to polecam Greyhounda, grrr... Ciekawe że moje doświadczenia z Greyhoundem w Australii są skrajnie różne O.o
Update. Kolejna ciekawostka. Mój dziadek z Wietnamu i Latynoska zmienili bilety bo ich autobusy już odjechały i okazało się, że się teraz będą przesiadać w Savannah. Ale każde z nas miało bilety na inną godzinę. Ja na ten sprzed godziny, babka na 8 rano a dziadek na 8 wieczorem. Kupili je w odstępie minut. Ale teraz ustawili nas w ogonek do autobusu i się okazuje, że wszyscy jedziemy jednym. Ciekawe który to niby jest?
Teraz jest 6:48. Zagadka - czy to w czym siedzę i co właśnie wyjechało z dworca to kurs 4.25, 8 rano czy 20.00???
Aha. Sytuacja się rozwija. Właśnie przywitała nas w autobusie pani kierowca. Nasza pani kierowca ma dziś dzień wolny ale ją ściągnęli. Ona też nie wie co się stało.
(Savannah)
W końcu coś się udało i dojechaliśmy na miejsce. Teoretycznie mieliśmy być o 8.45. Do 10.00 miałam okienko, żeby się zameldować w hostelu. Potem oni mają sjestę i kolejne okienko jest od 17.00. Byliśmy o 10.00. No nic, zabrałam plecaki i poszłam do hostelu. Akurat na tutejszym dworcu Greyhounda nie ma wifi więc poszłam trochę na azymut według mojej mapy offline. Po drodze okazało się, że mieszkam tuż obok najpiękniejszego parku w mieście - Forsytha.
Hostel był oczywiście zamknięty. Ale poznęcałam się nad dzwonkiem i w końcu pojawił się właściciel. Taki dosyć bym powiedziała specyficzny. Nie, nie musi oglądać rezerwacji, paszport też mu niepotrzebny. Jak mówię, że mam pokój to ok wierzy mi na słowo byle nie teraz, meldunek od 17.00. Udało mi się wywalczyć tyle, że zostawiłam na portierni duży plecak i poszłam na miasto.
Chciałam od razu się zachwycać zwisającym z każdego drzewa Spanish moss (wygooglujcie sobie co to jest, nie mam pojęcia czy to ma Polską nazwę) ale byłam wymięta po podróży i zaczęłam od kawy. A potem spacerując bez celu trafiłam od razu na domek, który koniecznie chciałam zwiedzić. Mieszkał tam Jim Williams - realna postać i jednocześnie bohater powieści Północ w ogrodzie dobra i zła. Facet zajmował się deweloperką w sensie wykupywania i restaurowania upadających willi i pałacyków w Savannah. A naprawdę tu co drugi dom, to perełka. Ten konkretny Mercer Williams House kupił dla siebie.
Zarezerwowałam wejściówkę na 13.30 i poszłam się jeszcze poplątać bo miałam czas. Znów idąc bez celu trafiłam dokładnie w informację turystyczną. Dostałam milion sugestii, broszurek i gratisową pocztówkę. Fajnie tu jest - mają nawet darmową linię autobusową dla turystów.
Do zwiedzania domu miałam jeszcze 15 min, ale zaczęło kropić. Parasol i peleryna zostały w dużym plecaku więc postanowiłam poczekać już tam na miejscu. I coś mnie tknęło. Na zegarku miałam 13.15. Na komórce 14.15. Aha, zmieniłam strefę czasową.
Babka w muzeum podeszła rozsądnie do sprawy i podczepiła mnie do kolejnej grupy. Domek rzeczywiście super choć inny niż sobie wyobrażałam na podstawie książki. W ogóle nakręcili ekranizację i Williamsa gra Kevin Spacey. I tak. Kręcili w tym domu. Podobnie jak Potwora z bagien ;)
Kolejnym przystankiem było nabrzeże rzeki Savannah. W sumie to miałam stamtąd przejść trasę głównych zabytków ale zobaczyłam statek parowy. No i się okazało, że akurat kończą ładować pasażerów na rejs o 15.30. Miałam ze 2 min żeby kupić bilety, średnie pojęcie gdzie toto płynie, ale co tam. Okazało się, że to rejs po rzece, co mnie dosyć ucieszyło bo drogą lądową bez samochodu nie dotrę do Fortu Pułaskiego. Więc miałam nadzieję, że może zobaczę go z rzeki.
Zobaczyłam, tylko nie ten fort co trzeba ;) Tu jest jeszcze jeden - Old Ford Jackson. Też bardzo fajny i wystrzelili z armaty gdy ich mijaliśmy. Co było dosyć dobrym pomysłem bo dogoniła nas prognozowana burza i nad nami było małe oberwanie chmury, co ograniczyło widoczność do minimum. Drugi pokład był zadaszony ale klima na -15C, trzeci (górny) otwarty. Większość z nas została na górze. Deszcz był ciepły jak prysznic. Fajna przygoda :)
Po rejsie pospacerowałam jeszcze promenadą wypatrując dobrego miejsca na jutrzejszy obiad. Tu mam szansę skosztować takich naprawdę południowych potraw.
Czas było wrócić i się w końcu zameldować. Wzięłam prysznic, zrobiłam drobne zakupy i chyba dziś wcześnie spać bo kolejna noc znów w greyhoundzie. Kusiło mnie jeszcze, żeby pospacerować w nocy i zobaczyć jak to wygląda, ale właściciel pensjonatu odradzał, bo ponoć nie jest tak bezpiecznie - i rzeczywiście jak podeszłam na chwilę do parku, to kompletnie ciemno i zero ludzi. No to wróciłam.
Jutro pewnie znów zostawię na recepcji duży plecak i pójdę w miasto. Szkoda, bo prawdopodobnie nie uda mi się dostać do drugiej rzeczy, na której mi zależało, czyli cmentarza Bonaventura. Ale i tak mam więcej atrakcji niż będę mieć czasu.
Spać.