Rano zjadłam śniadanie i szybko się spakowałam. Wieczorem ustaliłam z moim nietypowym panem gospodarzem, że zostawię duży plecak u niego do 18.00.
W ogóle od początku mam głupie skojarzenia z tym hostelem. Gość kulawy. W domu widziałam tylko jego, choć zza drzwi słychać było jakiś damski głos. Ponoć miałam współlokatorkę w pokoju, z którym dzieliłam łazienkę, ale nigdy jej nie widziałam ani nie słyszałam. No normalnie Bates Hotel z Psycho ;)
Tu jest taki patent jak miałam pierwszej nocy w Gwatemali. Dwa pokoje i między nimi łazienka. Więc do łazienki dwa wejścia. Jak ja wchodziłam, to te drugie drzwi zamykałam od wewnątrz na haczyk.
Ale wracając do hostelu - u mnie na ścianie dwa malowidła jak z Twin Peaks - jakieś smutne postacie z wielkimi oczami tańczące na podłodze w szachownice...
No ale przez noc mnie nic nie zjadło. A skojarzenia jak najbardziej na miejscu, bo Savannah jest nazywane "miastem zbudowanym na swoich zmarłych" i jednym z najbardziej nawiedzonych miast w Stanach.
Na pierwszy ogień zwiedzania poszła wycieczka po mieście, którą zabukowałam rano w ogródku. 100 minut z przewodnikiem w zabytkowym pojeździe. W sumie jeździliśmy w większości po miejscach, które przebiegłam wczoraj sama, ale chciałam posłuchać przewodnika i jeszcze czegoś się dowiedzieć; plus w ramach tej wycieczki na wybranych przystankach wsiadali aktorzy przebrani za znane z historii Savannah postaci i odgrywali scenki. Wiem, strasznie amerykańskie, ale nawet fajne ;)
Skrótowo najciekawsze rzeczy. “Miasto zbudowane na swoich zmarłych” bo w pierwszej fazie kolonia o mało co nie upadła. Więcej ludzi umierało niż się rodziło i w tym czasie w centrum powstały trzy cmentarze. Kiedy jednak mimo wszystko kolonia przetrwała i miasto zaczęło się rozwijać, ten grunt nagle stał się potrzebny. Początkowo planowano przenieść wszystkich zmarłych z 2 cmentarzy na nowe miejsce, ale kiedy się okazało jak to będzie drogie to... przeniesiono same płyty nagrobkowe, zasypano resztę ziemią i wybudowano obecną starówkę ;)
Obecnie w centrum jest jeden cmentarz przerobiony na park miejski (notka: Proszę nie spuszczać psów ze smyczy) - zmarli nie mają tu łatwo. W poprzednim stuleciu było kilka specjalnych gruntów przeznaczonych na pojedynki. Ostatnie zachowane jest obok cmentarza ;) W ogóle wiele rzeczy wyjęte jak z odcinka Firefly ;)
Savannah jest pierwszym miastem w Stanach wybudowanym według planu. Plan zakładał w razie potrzeby obronę miasta, więc w regularnych odstępach są parki, a największy w południowej części miał pole do musztry i manewrów.
Savannah była ciekawie położona, bo na północy siedzieli Anglicy, a na południu katolicka Hiszpania. Podstawowe prawa zakładały: żadnych katolików, żadnych prawników, żadnego alkoholu mocniejszego niż piwo i wino. Było jeszcze coś czwarte, ale teraz mi uciekło.
Savannah było też miastem, które miało elektryczność wcześniej niż była zamontowana w Białym Domu. Co prawda tylko w jednym domu i co prawda kupa ludzi każdego wieczoru zbierała się w najdalszym rogu sąsiadującego parku w oczekiwaniu, że po włączeniu świateł wszystko wybuchnie, ale mieli ;)
Na trasie mieliśmy też ławeczkę (a raczej miejsce gdzie stała w filmie) na której Forest Gump je czekoladki na początku filmu, tawernę gdzie spotykali się żeglarze i przemytnicy (piraci też) i pod którą wydrążono pół milowej długości tunel, którym do miasta wytaczano beczki z czymś mocniejszym niż piwo, i najbardziej nawiedzony dom.
Aktorzy-postacie dosiedli się do nas w trzech miejscach akurat na tej trasie. Mieliśmy panią tego domu od duchów, architekta kolejnego i najfajniejszą - przedstawicielkę tutejszych potomków niewolników, którzy obok tego, że jako jedyni czarnoskórzy w Stanach zachowali swoją kulturę z Afryki, to jeszcze stworzyli własny kreol (odmianę języka).
Wycieczka skończyła się na nabrzeżu, więc skorzystałam z okazji i poszłam coś zjeść. Chciałam lokalne. Tutaj najbardziej typowe jest coś co nazywa się "shrimps and grit" - krewetki w sosie podobnym do beszamelu ale robionym z roztłuczonej i ugotowanej kukurydzy, na jakimś alkoholu z ostrymi przyprawami, pomidory, smażony boczek i starty parmezan. Ujmę tak - smakowało dużo lepiej niż wyglądało ;)
Prognozy mówiły, że między 15.00 a 17.00 miało znów lać, więc kolejną godzinę poświęciłam na bieganie i fotografowanie.
Radkowi się nie spodoba jak kadrowałam, ale tu wszystko jest duże i wszystko jest na raz. Nie ma jak sfotografować jednego z majestatycznych dębów, bo splątuje się z kolejnym. Nie ma jak uchwycić domu, bo zasłania dąb. No więc pstrykałam jak leci i kadrować będę w domu.
O 15.00 poszłam zwiedzać jeszcze jeden zabytkowy dom. Tym razem w stylu regencji. Styl sam w sobie jest już przegadany ze śliwkowymi czy musztardowym kolorami ścian, ale Amerykanie zdołali go jeszcze bardziej podkręcić ;)
W ogóle to w zależności od części miasta domy są w stylu kolonialnym, wiktoriańskim i regencji właśnie. Ale trzeba im przyznać, że dbają o to, żeby zachować klimat miasta. Jeśli powstają nowe budynki, to muszą ściśle pasować do reszty. W zasadzie to mieli tylko trzy wpadki. Raz, gdy powstał projekt budynku uświetniającego tutejszego lokalnego wodza Indian, który pomógł kolonii przetrwać. Projekt był tak brzydki, że wystosowano petycję i go przeprojektowano.
Drugi raz na silę wybudowano im garaże w miejscu dawnego placu handlowego. Po 50 latach udało się je wyburzyć i odbudować targowisko. Trzeciego nic nie uratowało. Nazywają go "dom z płytek z kibla" bo tak wygląda. W odpowiedzi na protesty mieszkańców postawiono przed budynkiem rzeźbę, która miała poprawić jego wizerunek.
Nazywają ją "mozaikowy uchwyt na papier toaletowy" ...
Zbliżała się 17.00 i nagle przede mną wyrosła poczta. Kupiłam znaczki i nadużywając cierpliwości pan w środku, które chciały zamykać, napisałam i wysłałam część pocztówek. Tu o 17.00 wszystko zamykają. Ja też powoli poszłam po duży plecak bo na niebie wyrosła ta spóźniona burza.
Udało mi się suchą nogą dojść na dworzec Greyhounda. Ten tutaj jest w porządku. Na razie ;) Może do trzech razy sztuka i z tym kursem nie będzie problemu ;)