Kolejny wpis

Poprzedni wpis

Migawki

Kolejny wpis

Poprzedni wpis

Czas zdecydowanie za szybko leci. Wierzyć mi się nie chce, że to już prawie koniec tej części :( Jasne, że potem jeszcze Darwin, Kakadu i Uluru plus kilka dni w Melbourne, ale ta część wyprawy była genialna.

 

No ale mamy jeszcze dwa dni, a i dziś sporo się działo, choć mieliśmy ładny kawałek do przejechania.

 

Rano wyjeżdżając z naszego biwaku w Purnululu pożegnał nas dingo. Biegł tą samą drogą co my, przebiegł sobie obok autobusu. Nie są aż takie duże jak się wydaje, może wielkości Miska, ale budowa taka jak u szpiców. Ten może nie był wychudzony, ale dużo nie miał na sobie. Śliczne zwierzątka.

 

Większość drogi wracaliśmy po tym samym wyboistym szlaku, którym tam jechaliśmy, zatrzymując się znów w roadhousie Wardum.

 

Kununurra

Postój na lunch wypadł nam w dużym mieście (czyli więcej niż jedna ulica, światła i sklep). Musieliśmy uzupełnić zapasy przed ostatnim odcinkiem do Darwin. Po lunchu mieliśmy godzinę dla siebie, więc poszłam do "culture centre" czyli tutejszej informacji turystycznej, często prowadzonej przez Aborygenów. Wzięłam trochę ulotek, które mogą mi się przydać w pracy. Potem poszłam do galerii sztuki aborygeńskiej. Prace wielu artystów z różnych części Australii i widać rzeczywiście różnice w technice — nie tylko dot painting, ale też linie i postacie (więcej "Hatifnatów"). Tylko dziwnie się to odbiera. W grupie te prace są ładne, pojedynczo trochę monotonne. Poza tym to są całe opowieści zakodowane w rysunkach. Dla nas, bez klucza do ich odczytania, są kompletnie niezrozumiałe...

 

Po galerii wpadłam na moment do tutejszego jubilera. Niedaleko jest kopalnia diamentów, więc można sobie popatrzeć na tutejsze wyroby. Na przykład taki skromny pierścionek za bagatela 16 tysięcy dolarów... ;) Podobał mi się jeden naszyjnik — samorodek złota, nieregularny, z małym diamencikiem na skraju. No ale kosztował ponad sześć tysięcy, więc sorry siostrzyczki, nie kupiłam go dla żadnej z Was ;)

 

Z miasta było już całkiem niedaleko do jeziora. Powstało jakieś 40 lat temu przez wybudowanie tamy, która przerodziła najwęższe miejsce w paśmie górskim i kosztowała niecałe 20 milionów dolarów. Zbiornik ma znaczenie strategiczne dla tutejszego rolnictwa wzdłuż rzeki. Zapewnia dostawy słodkiej wody przez cały rok. W dodatku w środku są turbiny i ta elektrownia przepływowa produkuje prąd dla trzech największych miast w okolicy.

 

Sama tama też jest ciekawa, a właściwie sposób jej konstrukcji. Nie użyto betonu, tylko tutejsze skały połączone jakimś tam lepiszczem. Żeby mieć materiał na budowę wysadzono górę najbliżej miejsca, gdzie miała powstać tama. Dwa kilkudziesięciometrowe odwierty, ładunki wybuchowe i BUM!!! To były dwie największe eksplozje na południowej półkuli po wybuchu bomby atomowej nad Hiroszimą. Zanotowały je sejsmografy w Sydney i na Filipinach.

 

Mieliśmy okazję przepłynąć się stateczkiem po jeziorze. Bardzo miły kapitan zatrzymał się w kilku interesujących miejscach. Śmieszne, bo praktycznie każda zatoczka czy wysepka to jakby królestwo innych gatunków.

 

Najpierw zobaczyliśmy wallabies — czyli takie jakby trochę mniejsze kangury w kolorze szarym. Zachowywały się jak zajączki, chrupiące orzeszki, które im sypnęliśmy.

 

Potem podpłynęliśmy pod brzeg, gdzie skały schodzą prawie pionowo i tuż przy brzegu jest 50 metrów głębokości. Chłopcy poskakali sobie ze skały do wody, a my popływaliśmy. W Purnululu nie mieliśmy pryszniców, a temperatura dochodziła do 38 C plus chodziliśmy sporo i to w pylistym terenie. Więc sobie wyobrażacie jak nas cieszyła możliwość kąpieli ;)

 

Może byÅ›my byli nieco mniej entuzjastyczni, gdybyÅ›my wczeÅ›niej wiedzieli co mieszka w kolejnej zatoczce. Ale nie wiedzieliÅ›my, że sÄ… to sÅ‚odkowodne krokodyle. No ale jak już pisaÅ‚am: sÄ… maÅ‚e i nieÅ›miaÅ‚e i uciekajÄ… przed ludźmi. ZdążyliÅ›my im zrobić kilka zdjęć, zanim siÄ™ schroniÅ‚y w wodzie. ByliÅ›my też w miejscu, gdzie budujÄ… gniazda i widać wciąż byÅ‚o skorupki po krokodylÄ…tkach, które siÄ™ wylÄ™gÅ‚y.

 

Ale jakby nie było kąpałam się z krokodylami ;)

 

Potem popłynęliśmy do kolejnej zatoczki obejrzeć plujące ryby. Nie pamiętam, kurczę, jak się nazywają, ale to są te, które patrzą do góry i wypluwają strumień, żeby strącić owady z liści nad lustrem wody.

 

No, a potem był kolejny genialny zachód słońca, którego nie potrafiłam ująć na zdjęciach.

 

No cóż...Aha, wczoraj w nocy próbowałam też sfotografować Mleczna Drogę. Jakieś gwiazdy widać, ale to nie jest to. Bracik, po prostu będziesz musiał tu sam przyjechać ;)

Lake Argyle

30 sierpnia 2011