Znów dzień pod znakiem Aussie Rules. Ale znacznie spokojniejszy.
Rano troszkę odespałam wczorajszy późny powrót z meczu, a po śniadaniu w hostelu poszliśmy z Brendonem na wielkie targowisko Victoria Market. Inne w charakterze niż to w Darwin. Tam były stoiska "barowo-restauracyjne" gdzie można było coś zjeść, a cała reszta to były pamiątki, świecidełka itp. Coś jak nasz odpust. Tu targowisko jest podzielone na część spożywczą i całą resztę. W sumie bardziej jak to, co mamy w Europie. I część spożywcza zdecydowanie ciekawsza. Na mnie największe wrażenie zrobiły stoiska z rybami i owocami morza, ale znalazłam też kramik z produktami polskimi. Mieli kabanosa, ale suszonej krakowskiej już nie ;)
Kupiliśmy coś do przekąszenia na meczu i obeszliśmy kramy z "resztą". Taka Polska "tandeta". Indyjscy handlarze sprzedają "autentyczne" aborygeńskie bumerangi wyprodukowane w Chinach. Tego typu klimaty ;)
Podjechaliśmy do centrum, żeby odwiedzić sklepik gdzie można kupić prawdziwe australijskie kapelusze firmy Akubra. Robi się je z filcu z podszerstka królika i są nie do zdarcia. Travis miał właśnie taki. Wodoodporne, wytrzymałe, można nimi kopać w ziemi, praktycznie do wszystkiego. Sama bym chciała taki mieć.
No, a potem poszliśmy na mecz!
Teraz muszę się pilnować, bo zacznie ze mnie wychodzić fanatyk ;) Wczoraj oglądałam mecz "Kotów" z Geelong. To jest około 160 tysięczne miasto leżące tuż obok Melbourne i Brendon tam mieszka. Wiec zarówno on, jak i Ally kibicują od dziecka Kotom.
Kiedy ja się zainteresowałam tym sportem po raz pierwszy, Ally zrobiła mi pranie mózgu. Więc patrząc od czasu do czasu na wyniki, zwracałam uwagę głównie na nich.
Ale potem zaczęłam oglądać mecze. Najpierw na Eurosporcie 2. Jeden mecz na tydzień, jeśli miałam szczęście to na żywo, ale częściej powtórki. I nie miałam wpływu na to, które drużyny pokażą w danym tygodniu. Więc oglądałam dla samej gry nie żeby komuś konkretnie kibicować.
Ale po kilku tygodniach trafiłam na mecz Melbourne Deamons z Collingwood Magpies. Nie miałam pojęcia kim są te drużyny, ale zaczęło do mnie docierać, że Collingwood gra o klasę lepiej niż to, co do tej pory widziałam. Zaczęłam im kibicować na poważnie. Po pierwszej połowie pamiętałam kilka nazwisk, co mi się wcześniej nie zdarzało, a po meczu znałam połowę drużyny. Zaczęłam o nich czytać. Największy klub w lidze, mistrzowie ligi w poprzednim sezonie. No tak, to wiele tłumaczy ;)
Czytanie i oglądanie fragmentów meczów na YouTube już mi nie wystarczało, więc wykupiłam subskrypcję na oficjalnej stronie AFL i zaczęłam oglądać mecze na żywo, tym razem już tylko te, które mnie interesowały, co tydzień :)
Dziś BYŁAM na meczu Collingwood!!!
Zupełnie inne wrażenia niż wczoraj. Dziś mecz był o 14.00, przestało padać, w drugiej kwarcie słońce nawet zaczęło mocniej przypiekać. Siedzieliśmy też w zupełnie innym miejscu, nadal z boku, ale po drugiej stronie niż wczoraj i na drugim "deku" od góry — widownia stadionu zbudowana jest z czterech "pięter", my byliśmy na drugim od góry. Wczoraj widziałam zawodników z bliska, kiedy akcja się toczyła przy nas, ale skracało mi perspektywę. Dziś miałam wszystkich dużo dalej, ale za to doskonale można było objąć wzrokiem całe boisko. W sumie sama nie wiem co lepsze.
No i mecz miał dramaturgię. Moje "sroki" przegrały pierwszą kwartę, ale kiedy zaczęła się zapowiadać niespodzianka, w drugiej zaatakowali i zdobyli pięć goli jeden po drugim, odskakując na bezpieczną odległość. Po przerwie trzecia kwarta była trochę bardziej wyrównana, ale Collingwood kontrolował grę. Ale w czwartej sędziowie wydali kilka dosyć, hmmm nietypowych decyzji i w rezultacie nagle "Orly" z Perth zaczęły nadrabiać zaległości i znaleźli się w odległości tylko jednego gola (6 punktów). Ostatnie kilka minut było prawdziwym thrillerem, ale ostatecznie Collingwood najpierw strzelił gola, a potem zdobył rzut wolny równo z dźwiękiem kończącej syreny i już po czasie zdobył kolejnego (też się liczy do wyniku tak jak w koszykówce).
Więc wszystko ułożyło się tak, jak chciałam. Widziałam obie drużyny, obie wygrały. Byłam na dwóch fantastycznych i skrajnie od siebie różnych meczach. Najgorsze jest to, że chcę więcej ;)No nic, finały trwają do końca września i obie drużyny po tym weekendzie zakwalifikowały się do półfinałów. Resztę zobaczę w internecie.
Jutro znów wcześniej wstaję, bo muszę złapać podmiejski pociąg do Geelong. Potem jedziemy z Brendonem zobaczyć to, co polecała ciocia Danka — Great Ocean Road. Wijące się serpentyny wzdłuż wybrzeża, białe klify wystające z morza i nabrzeże usiane wrakami statków, które się tu rozbiły. Jeśli pogoda będzie dobra i szybko nam to pójdzie, to wrócę wieczorem, jak nie to zatrzymamy się na nocleg koło skał zwanych 12 Apostołów na zachód/wschód słońca. Zasięg tu wszędzie jest, więc jak nie będzie netu to i tak wyśle coś SMS-em.
Teraz tylko czekam, aż się skończy cykl w suszarce i idę spać. Zrobiłam pranie, żeby się już tym nie martwić, czystych ubrań powinno mi starczyć do końca wyjazdu. I jestem z siebie dumna, bo spakowałam naprawdę niedużo rzeczy (plus jeszcze odchudziłam plecak u Marka w Warszawie) i wykorzystałam WSZYSTKO, co zabrałam ;)