No wreszcie dzień, jaki lubię!
Zaczęło się trochę deprymująco, bo na dziś temperaturę zapowiadano na max. 13’C, plus przelotny deszcz.
Wróciłam ze śniadania do pokoju, a w progu przywitała mnie współlokatorka słowami "grad i leje". No ale przecież nie mogłam przesiedzieć całego dnia w pokoju więc ubrałam się pancernie (gratulując sobie w duchu, że wzięłam bluzy z długim rękawem, sweter i sztormiak) i ruszyłam na miasto.
Melbourne jest zdecydowanie większe od Perth, ale ma tę samą miłą cechę. Po godzinie, dwóch, nie trzeba używać mapy, aby się po nim poruszać.
W planie dziś miałam MCG i więzienie. Okazało się, że zdążyłam do tego dorzucić parki i muzeum Chin.
MCG — Melbourne Cricket Ground
Najbardziej kultowe miejsce związane ze sportem w Melbourne i jedno z najważniejszych w Australii (obok toru wyścigowego i kortów tenisowych, też tutaj).
We wczesnych latach kolonii Brytyjczycy chcieli nadal kultywować tradycyjne gry. Stworzyli nawet aborygeńską drużynę krykieta. Ale ponieważ tutaj pory roku stoją na głowie, więc 1) żeby się nie nudzić w zimie i 2) żeby zawodnicy za bardzo się nie roztyli w okresie, kiedy nie ma rozrywek, zaczęto się zastanawiać nad tym, w co można by było grać poza sezonem. Gość nazwiskiem Tom Wills najpierw zorganizował rozgrywki między chłopcami z dwóch szkół (grali nadmuchanym świńskim pęcherzem) a potem wraz z kilkoma dziennikarzami spisał 10 reguł nowej gry. I tak powstał Futbol Australijski (Aussie Rules Football).
Więc w sezonie letnim grano na terenie klubu krykietowego w krykieta, a w zimie w futbol. Na początku krykiet rozgrywany był na trawie boiska, a futbol na polance obok. Nawet wymyślono specjalne trybuny na zawiasach, które można było jak huśtawkę, przestawić z jednej na drugą stronę, żeby oglądać oba typy rozgrywek. Ale szybko się okazało, że futbol stał się bardziej popularny w Melbourne niż krykiet. Teraz na stadionie MCG gra się w różne rzeczy (podczas igrzysk olimpijskich w 1956 były tu wszystkie konkurencje biegowe, piłka nożna i hokej) ale głównie w Aussie Rules.
Co prawda przewodnik mówił, że w dni, kiedy są ważne rozgrywki nie można zwiedzać stadionu, ale i tak się wybierałam w tamtą stronę, żeby kupić bilety na jutro, więc stwierdziłam, że podejdę. Po drodze tylko raz się zgubiłam, ale to wyłącznie dlatego, że a) padał grad i b) nagle po swojej prawej zobaczyłam budynek Westpack Centre (czyli główną siedzibę mojej kochanej drużyny — Collingwood) ;)
Ale w końcu trafiłam do MCG i załapałam się na zwiedzanie. Błam na poziomie murawy (czyli tam, gdzie podczas meczu nigdy nie mam szans zejść), trafiłam na rozgrzewkę i trening West Coast Eagles (drużyny z Perth która bardzo lubię, ale niestety grają przeciw Collingwood jutro wiec im nie będę kibicować). Strasznie dziwne wrażenie — ludzie, których do tej pory oglądałam na necie lub ekranie telewizora, są tuż obok mnie, w dodatku dopiero "na żywo" widać jacy oni są wysocy. Weszliśmy też do szatni pod stadionem i pomieszczeń dla członków klubów, prasy i VIP-ów. Jutro przed albo po meczu chcę jeszcze zobaczyć muzeum sportu gdzie są przechowywane odręcznie spisane reguły gry.
Przestało padać, więc do więzienia przeszłam się na piechotę, zwiedzając przy okazji jeden z parków. Stoi w nim najstarszy budynek, jaki się zachował z czasów początków miasta — Captain Cook's Cottage — domek kapitana Cooka. Tego, który w 1770 wpłynął do zatoki Botany Bay i potem w listach zasugerował królowi, że w sumie ta cała Australia to się nawet nadaje do zasiedlenia ("z oddali widać zieleń i nikt tu nie mieszka" - co prawda potem się okazało, że "zieleń" to niejadalny eukaliptus i zarośla spinefex, a "nikt" to Aborygeni, ale to już detal ;) ).
Old Melbourne Gaol — stare więzienie w Melbourne
Więzienie we Fremantle jest istotne z tego powodu, że jest to najlepiej zachowany budynek tego typu wybudowany przez zesłańców. Natomiast tutejsze więzienie zasłynęło tym, że był tu przetrzymywany i ostatecznie powieszony Ned Kelly. Dochodzi pierwsza w nocy mojego czasu, a o Kellym mogłabym pisać kilkadziesiąt stron, więc jeśli Was ten temat interesuje to sobie wygooglajcie to nazwisko. Albo zobaczcie w Wikipedii.
W każdym razie widziałam pośmiertny odlew jego twarzy, zwiedziłam cały budynek, a potem jeszcze mieliśmy półgodzinną trasę przez komisariat — z prawdziwą panią sierżant i traktowaniem nas jak prawdziwych aresztantów (m.in. zostaliśmy zamknięci w celi przechodniej, robili nam zdjęcia), super było!
Zrobiła się pora obiadu więc podeszłam do China Town, dzielnicy chińskiej. Powietrze pachnie tu przyprawami, dzielnica jest w samym centrum miasta, ale ma zupełnie inny charakter zabudowy. Zjadłam smażony makaron z wieprzowiną w knajpce gdzie wszystko było po chińsku i jedli miejscowi. Kelnerka nawet nie zapytała mnie, jakie chcę sztućce, przyniosła mi pałeczki i tyle. Więc sobie musiałam szybko przypomnieć co się z nimi robi. Ale spoko, jeszcze umiałam ;) I jeszcze na zakończenie obejrzałem siebie super interaktywne instalacje w chińskim muzeum.
Wróciłam do hostelu, przepakowałam plecak, ubrałam się mega pancernie i poszłam na mecz zabierając po drodze Brendona. Dziś mecz Geelong Cats przeciw Hawthorn Hawks.
Brendon jest super fanem "kotów" z Geelong, jego kuzynka Ally (ta moja australijska znajoma z FB) też, więc przez nich oboje zostałam przerobiona na "kota". Od Brendona dostałam klubową czapkę, która się dziś bardzo przydała. No i poszliśmy.
Wrażenia niepodobne do niczego. Dzisiejszy mecz oglądało 73 400 widzów. Na stadionie nie ma podziału na trybuny dla fanów jednej i drugiej drużyny, wszyscy są wymieszani. Wszyscy w barwach swojego klubu. Całe rodziny, mimo zimna i późnej pory (mecz się zaczynał o 19:20). Kibicowanie fair play, żadnych wyzwisk, rzucania butelkami i tego typu zagrywek. Jasne, że można się nabijać z fanów drużyny przeciwnej, i jest to nawet wskazane, ale wszystko na wesoło.
Było tak jak na porządnym meczu być powinno. Zimno jak cholera, wiatr, przelotny deszcz. "Żeby być prawdziwym kibicem, trzeba pocierpieć" ;)
Inaczej się też ogląda mecz na żywo. Po pierwsze nie ma komentarza, wszystko widać z innego kata. Siedziałam dosyć nisko, kilka rzędów od murawy, wiec zawodników miałam bardzo blisko, ale ciężej było ocenić odległości, bo bardzo skracało perspektywę. Jutro idziemy na mecz Collingwood, miejsca mamy na odmianę wysoko i po drugiej stronie stadionu niż dziś. Będzie ciekawie porównać wrażenia.
Przez pierwszą połowę meczu (dwie kwarty) miałam ochotę się uszczypnąć czy to się dzieje naprawdę. W długiej przerwie kupiłam sobie meat pie (bardzo angielską bułkę nadziewana wołowiną, na ciepło) bo to jest jedna z tradycji tutaj. W drugiej połowie wyłączyłam myślenie i analizowanie wszystkiego i po prostu dałam się ponieść grze. Super było. No i Koty wygrały!
Jutro rano idę na targ — największy plac targowy na południowej półkuli (przynajmniej Australijczycy tak twierdzą), a po obiedzie na mecz Collingwood.