Jest coraz fajniej :)
Travis nas nadal trenuje. Kilka przykładów ;)
Z Chrissy zawsze było wiadomo, że żartuje. Teraz jest inaczej. Rano mieliśmy półtorej godziny, żeby zwiedzić wąwóz Windjana. Ponieważ był blisko naszego obozu i bardzo dobrze oznaczony Travis nie musiał z nami iść, tylko mógł się zająć przygotowaniem autobusiku do dalszej drogi. Na odchodnym usłyszeliśmy: "uważajcie na krokodyle". Nasza reakcja oczywiście "haha dobry żart, na razie!"
Zaraz na wejściu do wąwozu przywitała nas tablica: "uwaga na krokodyle". Noo dobrze, czyli Trav nie żartował. Krokodyle rzeczywiście były. Mam jednego na zdjęciu, które zrobiłam może z odległości niecałych 10 metrów, a może nawet bliżej.
Słodkowodne krokodyle (czego się dowiedziałam w parku w Broome) nie są terytorialne i nie atakują niczego, czego nie mogą zjeść. A że są mniejsze od człowieka, więc nas nie jedzą. Tyle, że jeśli poczują się zagrożone, mogą zaatakować. Ale ogólnie nas olewają i sobie siedzą w nagrzanym słońcem miejscu i tyle. Rzeczywiście, te, które widzieliśmy w Windjana tak się zachowywały. Były też piękne czarne nietoperze siedzące cała kolonia na drzewach wzdłuż rzeczki. No i sam wąwóz kompletnie niewymagający wysiłku.
Galvinis / Adcock Gorge
Po śniadaniu pojechaliśmy do kolejnego wąwozu i kolejnego jeziorka gdzie mogliśmy się wykąpać i zjeść lunch. I nastąpił kolejny etap tresury ;) Travis nie mówi dużo, ale jak mówi, to warto go słuchać. Przed wyjściem zrobiliśmy wsad do tortilli — prosta sprawa: posiekać kapustę, zetrzeć marchewkę, pociągnąć inne takie, wrzucić wszystko do plastikowych woreczków z zapięciem u góry, wlać trochę majonezu albo innego sosu, zamknąć worek, wymieszać. Gotowe :)
Było trochę więcej skałek tym razem, ale nadal nic porównywalnego ze styrmaniem się po ścianach w Karijini ;) Doszliśmy do jeziorka. Travis usiadł, podparł głowę na ręce i się zaczął spokojnie nam przypatrywać. Ludziki jak owieczki, czekali na jakieś polecenie. Katherina i ja spojrzałyśmy na siebie i poszliśmy się kąpać do jeziorka. Travis pokiwał głową z uznaniem i rozwalił się na skałce. ;) Kat i ja łypałyśmy na niego okiem co jakiś czas. W końcu chłopina się podniósł i zaczął grzebać w woreczkach. Znów wymiana spojrzeń i... byłyśmy pierwsze przy korycie, zajadając nasze tortillki. Po prostu trzeba się orientować ;)
Znów podjechaliśmy niewielki kawałek (tak jakieś 150-200 km) i zatrzymaliśmy się w czymś, co tu się nazywa "road house". Czyli sklep i stacja benzynowa w jednym. Trav jednak CZASEM żartuje. Powiedział, żebyśmy poszli do środka i zamówili kawę, a najlepiej cappuccino z dużą ilością piany. I czekali na reakcję pani w sklepiku.
Ale pani miała równie dobre poczucie humoru i nic efektownego się nie stało. Po prostu kawy nie ma. Podobnie jak benzyny bezołowiowej. I paru innych rzeczy. I nie będzie, dopóki nie dowiozą. A kiedy dowiozą, to nie wiadomo. Główna droga tutaj to ta, która jedziemy. Czyli taka normalna ubita dróżka z czerwonej ziemi lub błota, w zależności od sezonu. Ale się nazywa Gibb Road.
Mieliśmy też mały wgląd w to, co się dzieje tutaj z Aborygenami. W sklepiku nie sprzedają im cukru ani ziemniaków, ani tym podobnych. Dlaczego? Bo jak Polacy nauczyli się pędzić bimber ze wszystkiego... Smutne. Ale za to dziś śpimy na farmie krowiej, która jest w rękach Aborygenów. Po ustawie z lat siedemdziesiątych odzyskali na własność swoje ziemie. Cześć z nich wynajmuje je białym, cześć zaczęła prowadzić własny interes. Czyli mają ziemię i powoli zaczynają się wdrażać w ekonomię.
Tuż przed rozłożeniem obozu wpadliśmy do jeszcze jednego malutkiego wąwozu. Oczywiście kąpiel (35’C w cieniu). Na jednej ze ścian był rysunek ukazujący jednego z Gwiezdnych Ludzi, którzy zeszli na ziemię uczyć tubylców praw. Ludzie dalej robili po swojemu. Więc Gwiezdni Ludzie wysłali swojego syna, żeby nauczył praw. Nie poskutkowało. Więc wysłali wszystkich swoich synów i była wielka wojna. To w końcu zadziałało i ci Aborygeni, którzy przeżyli słuchali już uważnie ;) Synowie i duszki, które im towarzyszyły, powoli zamieniały się w elementy ziemi i dlatego teraz ucząc się ich historii, Aborygeni przy okazji poznają "mapę". A te duszki wyglądają dokładnie jak Hatifnatowie z Muminków ;)