Kolejny wpis

Poprzedni wpis

Migawki

Kolejny wpis

Poprzedni wpis

Chcę zacząć od muzeum, żeby potem mieć więcej czasu na plątanie się po mieście. Proste nie będzie, bo tu też wszędzie kolejki. Ale poza grzecznym staniu w ogonku życie tu jest dużo bardziej luźne. Znaki drogowe, światła, polecenia policji traktowane są tu jak sugestie, a nie reguły. Mam już za sobą przechodzenie na czerwonym świetle obok policjantki, którą tłum kompletnie ignoruje :D Inna sprawa, że samochody stają na środku pasów blokując przejście itp.


Tu też wszyscy się dużo szybciej ruszają, co mi bardzo odpowiada. Nie ma tego południowego lenistwa. Już chyba ze 3 osoby pytały mnie o drogę albo gdzie wysiąść w metrze, więc chyba dobrze się wtapiam w tłum ;)


Poranek zaczęłam do bólu stereotypowo, od wizyty w coffee shop gdzie zjadłam bajgla i wzięłam kawę na wynos.


Teraz jestem przy lotniskowcu, który się okazał zakotwiczony w dzielnicy Hell's Kitchen, która bardzo chciałam zobaczyć, i przed która wszyscy przestrzegali, że niby niebezpiecznie. W środku dnia tu jest super.


Mam jeszcze chwile do kas, więc słowo o Lafayette. Ta nazwa płacze się od początku podróży. Albo przy takiej ulicy wysiadam, albo coś na niej zwiedzam, albo się na niej gubię. Dziś przy Lafayette jest moje przedstawienie :)


W Savannah dowiedziałam się, że to był jakiś lord, który wygłosił półtoragodzinne płomienne przemówienie, którego słuchało całe Savannah a potem nazwało skwer na jego cześć. Co prawda nikt nie wiedział o czym było bo gość mówił po francusku, ale nikt z grzeczności nie przerwał ;)


(Intrepid)


Jakby mnie ktoś wpuścił do sklepu z żelkami ❤ Stoję teraz w kolejce do okrętu podwodnego Growler ale poprzednie 3 godziny goniłam po lotniskowcu. Na górnym pokładzie mają kolekcję samolotów bojowych z różnych okresów i różnych bander. W hangarze u góry wahadłowiec Endeavor. Na drugim deku wystawy poświęcone życiu marynarzy podczas II wojny światowej, zimnej wojny (Intrepid był używany do podejmowania z wody kapsuł w programie Merkury), i wojny w Wietnamie. Na nabrzeżu obok stoi Concorde. Normalnie gdzie nie spojrzeć to cudeńko. Mają nawet jedną z kapsuł z programu Sojuz. W dodatku z tyłu panorama wieżowców NY.


(Intrepid - c.d.)


Podczas II wojny światowej Intrepid został zbombardowany i 3 razy zaatakowany przez samoloty kamikaze. Uczestniczył m.in. w ataku na japoński superpancernik Yamato. Kochany stateczek. Na jego wszystkich pokładach czułam się jak w domu. Ileś razy szedł na żyletki ale okazywało się, że jest jednak potrzebny i wracał do czynnej służby.


Okręt podwodny Growler też fajny, ale mniej klimatyczny niż ten U-boot na którym byłam koło kanału Kilońskiego.


Growler był klasycznym okrętem, z nieco staroświeckim z napędem baterie/diesel, który podczas zimnej wojny patrolował morze Barentsa. Był uzbrojony w jedną głowicę nuklearną i kilka torped przeznaczonych do walki z okrętami podwodnymi wroga. Sam nie miał reaktora, więc się musiał wynurzać do głębokości teleskopowej parę razy na dobę. W zasadzie jego jedyna rolą był patrol, zbieranie informacji jeśli się trafiły i blokowanie ataku Rosji samą swoją obecnością w tym terenie.


Ogromne też na mnie wrażenie zrobił Enterprise. To był, jeśli się nie mylę, drugi wahadłowiec wybudowany w ramach programu i używany głównie do testów. Jako mniejszy niż późniejsze modele, był transportowany na grzbiecie samolotu.


Fajnie też było zobaczyć Concorda. Choć też trochę smutno, bo to drugi po wahadłowcach "krok wstecz" w sensie, że ludzie się wycofali z obu tych projektów.


Muzeum mi zajęło 2 godz. dłużej niż planowałam ale nie żałuje ani minuty ❤


Pojechałam potem na Times Square zobaczyć w końcu neony i wieżowce. No są. Stoją. Się świecą.

 

Poszłam do firmowego sklepu Disneya, żeby zrobić zakupy dzieciom, ale prawdę mówiąc poza pluszakami trochę chłam. Mam namierzone jeszcze dwa inne duże sklepy ale to już w poniedziałek.


Potem jeszcze przez godzinkę kręciłam się w tamtych okolicach namierzając miejsce zbiórki na tą wycieczkę do Niagara Falls i tropiąc parę lokalizacji z Person of Interest.


Wróciłam do mojej dzielnicy, odebrałam pranie od Chińczyka, wzięłam prysznic i zaczęłam się szykować do teatru. Do Public Theater miałam max 15 min drogi ale chciałam jeszcze coś szybko zjeść.


Bilet na Hamleta kupiłam w kwietniu, zanim jeszcze złożyłam wniosek o wizę. W pierwszy dzień publicznej sprzedaży. W ciągu chyba dwóch dni wszystkie spektakle były wyprzedane.


Nie licząc wyjazdów szkolnych i komedii Mayday jak byłam na studiach, nigdy tak naprawdę nie byłam na "poważnym" przedstawieniu. Szekspir zawsze mi się kojarzył z deklamacja i przerysowaną manierą. Dlatego byłam ciekawa co tu zrobią.


Przedstawienie jako jedno z niewielu wystawia CAŁĄ sztukę, bez żadnych skrótów, dlatego trwa prawie 4 godziny. Jednocześnie grają je minimalnym składem, gdzie poza Hamletem każdy aktor dubluje kilka ról. Na przykład jedna osoba gra Klaudiusza, Hamleta-ojca (ducha) i członka trupy Artystów. Gertruda jest sobą i "królową" w przedstawieniu Artystów. Ofelia jest jednocześnie jednym z grabarzy w scenie gdy kopią jej grób a Hamlet gada do czaszki. Fajne.


Język. Ciekawe, bo nie zdecydowali się na żaden jednolity akcent. Każdy aktor grał swoim. I nie było absolutnie żadnej deklamacji. Ten język żył. Szczególnie dało się to odczuć w pierwszym akcie gdzie praktycznie zwijaliśmy się ze śmiechu większość czasu. Sztuka napisana kilka wieków temu ale mimo oryginalnego języka żadnej bariery. Bezpośrednia, autentyczna, zabawna. Pomogło też to, że Horacia grał komik Keegan Michael Key ;)


Drugi i trzeci akt to już masterclass. Tak jakby oglądać monolog pana Fincha jak mówił do Samarytanina albo scenę Garego Oldmana z Tinker, tailor, soldier, spy przez ponad 2 godziny. Starałam się nie mrugać, żeby nic nie uronić.


I strasznie mi też odpowiadała atmosfera na widowni. Scena była wyłożona takim samym czerwonym dywanem jak reszta pomieszczenia i minimalistyczne dekoracje wykorzystywały te same krzesła. Więc praktycznie scena była przedłużeniem widowni. Ten teatr jest malutki. Po kilka rzędów siedzeń ułożonych w literę U wokół sceny. Z każdego miejsca blisko do aktorów. Więc to wszystko miało strasznie kameralny charakter i w tych miejscach gdzie u Szekspira postacie zwracają się do widowni, tu aktorzy naprawdę z nami rozmawiali. Dlatego też reakcje widowni były autentyczne. Nikt nie miał problemu żeby się śmiać na głos. W scenie gdy klauni trupy Artystów odgrywają pantomimę morderstwa Króla kilka razy przerywaliśmy występ salwami śmiechu i oklasków. Strasznie odświeżające po moich wrażeniach z baletu i musicalu gdzie jeden na drugiego patrzy czy już klaskać czy jeszcze nie.


Tak samo na koniec - gromkie brawa i owacja na stojąco ale żadnego rytmicznego klaskania na silę i wywoływania aktorów pięćdziesiąt razy na scenę.


W ostatniej przerwie kupiłam sobie kieliszek różowego wina. Perfekcyjny wieczór.


Wracałam na piechotę. Ciepła pogodna noc. Ulice pełne ludzi w ogródkach i knajpkach. Pięknie.

 

Nowy Jork

25 sierpnia 2017