Kolejny wpis

Poprzedni wpis

Migawki

Kolejny wpis

Poprzedni wpis

Pospałam ciut dłużej - tzn. na ile się dało ;)


Im dłużej nad tym myślę, tym bardziej mi się podoba pomysł z tymi kabinami-celami w Bowery House. Zarezerwowałam właśnie ten hostel bo zależało mi na tym, żeby na piechotę iść do i wracać z teatru. Oprócz tego jest klimatyczny. Jest to odrestaurowany autentyczny budynek, w którym weterani mieszkali w dwudziestoleciu międzywojennym. Pokoje wyglądają jak wtedy. Instalacje są jak sprzed 100 lat. Łazienki i główny salon są urządzone w tym stylu. Na ścianach plakaty filmów z początku kinematografii, które nawiązywały do Bowery. Ma charakter.


Poza tym to naprawdę jest lepsze rozwiązanie niż wspólne sale (dorms) innych hostelach gdzie spałam. Tam pokój jest większy ale jest w nim 6-8 łóżek. Łazienka też dzielona i często też na korytarzu. Rzeczy prywatne trzeba trzymać w szafkach, które można zamknąć ale trzeba mieć własna kłódkę. Tu po prostu spałam w swojej własnej "szafie" i nikt mi nie zaglądał do tobołków ani nie świecił po oczach jak się pakował.

 

W sumie to musiał być prekursor hoteli kapsułowych, które nawiasem mówiąc też mi się strasznie podobają. Tam jednak śpi się w swojej kapsule/trumnie w ścianie a bagaże zostawia się w szafie w korytarzu. Tu to jest lepiej rozwiązane. Jedyny minus jest taki, że żeby nie były totalnie klaustrofobiczne, kabiny w Bowery maja sufit z drewnianej kratownicy. Więc słychać klimę, innych ludzi z sąsiednich kabin i wdziera się trochę światła z korytarza. Jest mroczno ale nie kompletnie ciemno. Pogratulowałem sobie w duchu, że wzięłam opaskę na oczy (super ekskluzywny dodatek jaki znalazłam w komplecie z piżamą która kupiłam przed wyjazdem) - przydała się. Zatyczki do uszu dają z kluczami ale akurat z tego nie korzystałam.


No i hostelik nie jest dla każdego. Materac był na styk dla mnie. Nie wiem jak śpią tu wyżsi ;)


Spakowałam oba plecaki, oddałam klucze i zostawiłam duży plecak w schowku a sama poszłam na śniadanie. Z kawą w łapie postanowiłam zgubić się w mieście po raz ostatni. Poszłam tym razem zachodnią stroną Manhattanu na południe w kierunku centrum finansowego i Wall Street. Zobaczyłam sobie po drodze dwie dzielnice: SoHo i Tribeca. Ta ostatnia gości coraz sławniejszy festiwal filmowy, który odbywa się na wiosnę. Zapoczątkował go Robert De Niro.


Obie dzielnice mają szersze ulice niż moja Nolita ale mniej klimatu. Potem zaczyna się robić coraz wyżej, wyrastają kolejne wieżowce i dochodzi się do giełdy i banków. Jest tam śliczny kościółek. No i oczywiście pomniki byka i dziewczynki. Niestety miałam pecha trafić na autokar japońskich turystów którzy ścisłe oblegli byka, więc jedyne zdjęcie bez obcych twarzy udało mi się mu zrobić od tyłu ;)


Nie chciało mi się ich przeczekiwać, więc wskoczyłam w metro i wróciłam do siebie. Zaczynało lekko już kropić ale miałam jeszcze dwie godziny do transportu na lotnisko, więc poszłam się zgubić do dzielnicy chińskiej. Przy okazji chciałam coś zjeść autentycznego. Hmmm z tym zamawianiem był lekki problem bo wydawało mi się, że kupuję makaron z kaczką a dostałam kubek rosołu z makaronem i chyba kurczakiem ;) Ale i tak było dobre.


Dobra, zaraz nas będą pakować do samolotu więc mała przerwa.


(Edynburg, 30 sierpnia, środa)


Z Nowego Jorku wyjechałam w deszczu. Dobrze, że nie poszłam na ambicję i nie próbowałam do lotniska dojechać masowym transportem bo raz że to godzina drogi od Manhattanu, a dwa że jest przeogromne. Busik podrzucił mnie pod same drzwi mojego terminalu.

 

Razem ze mną jechały też młode Brytyjki, na które pod ich hotelem z kierowcą czekaliśmy ponad 20 min. aż się załadują bo tak się guzdrały. Potem się okazało, że dwójka ich przyjaciół spóźniła się na swój pick up pod innym hotelem i drugi bus odjechał bez nich. Nie, nie sądzę żeby zdążyli na swój lot. Nie, nie dziwi mnie zbytnio dlaczego tak się stało... Nie żebym była złośliwa pod kątem studentów i ludzi w podobnym wieku ale tego typu przygody życiowe chyba są im bardzo potrzebne. Dobra, może jestem trochę złośliwa :P


JFK jest lotniskiem ogromnym i równie chaotycznym jak terminale Greyhounda. Na terminalu 8, z którego odlatywałam, nie ma podziału na punkty odprawy poszczególnych linii lotniczych tylko jedna wielka sala gdzie tłoczą się wszyscy ludzie i z 30 stanowisk odprawy bez żadnych uporządkowanych ogonków do nich. Stwierdziłam, że jak to tak głupio wymyślili, to ja nie będę w tym próbowała znaleźć sensu tylko dorwałam najbliższą babkę z obsługi, która kręciła się po holu i zmusiłam ją żeby odprawiła mnie przy automacie (dostałam od razu wszystkie karty pokładowe) i przepchałam się do najbliższego stanowiska, żeby nadać bagaż.

 

Kolejki do kontroli bezpieczeństwa też ułożone na żywioł. Kto pierwszy ten lepszy, nieważne kiedy ma lot. No ale wylądowałam w końcu przy mojej bramce z zapasem czasu.


Sam lot ok ale nędznym samolocikiem. Żadnego centrum rozrywki dla każdego siedzenia tylko parę monitorów pod sufitem. Wiem, że mam skrzywione pojęcie jak to powinno wyglądać bo do tej pory latałam luksusowymi Emirates i KLM. Ale nawet American Airlines w tamtą stronę obsługiwał połączenie dreamlinerem. Tu nas wsadzili do wysłużonego latadla. Na plus: jedzenie.


Planowałam przespać 6 godzin lotu ale i tak nas budzili na te 3 posiłki więc z rozpędu na monitorze obejrzałam Guardians of the Galaxy 2 po raz 3... W sumie przespałam może 2 godziny. Teraz mam godzinny lot do Londynu, więc może jeszcze się zdrzemnę. Potem już będzie bez sensu bo mi tylko pogorszy jetlag.


(Londyn)
Za dwie godziny ostatni odcinek lotu. Wypiłam kawę, która powinna utrzymać mnie w pionie do wieczora i może jakoś płynnie wejdę w nasza strefę czasową.

 

Nowy Jork - Edynburg - Londyn

29 sierpnia 2017